czwartek, 19 stycznia 2012

Kefirek :o)












Minęło już pół roku odkąd wróciliśmy do domu. Niby nic się nie zmieniło… mieszkanie to samo, samochód ten sam, praca Kuby też ta sama tylko jedna rzecz się zmieniła, która wywróciła nasze życie do góry nogami i której musimy się całkowicie podporządkować… pojawił się Filip. Jedna przygoda właśnie dobiegła końca, a przed nami całkiem nowy rozdział życia zaczyna zapisywać swoje karty.

Droga do domu nigdy się nie ciągnie jak podróż do celu, zawsze jakoś tak szybciej mija i tak też było i tym razem. Jeden samolot, drugi i jeszcze jedna przesiadka i już w jesteśmy w Krakowie. W lipcowy sobotni wieczór wylądowaliśmy szczęśliwie w Balicach, gdzie przywitali nas rodzice Kuby oraz nasi wierni towarzysze podróży Krysia z Ignacym, przywożąc nam świeżutki polski chleb - co wprawiło mojego męża w wyższy stan uniesienia bo marzył o tym od pół roku ! Zajadaliśmy się tym chlebkiem w zaciszu naszego mieszkania i cieszyliśmy się że już jesteśmy w domu, lecz z tyłu głowy gdzieś tam siedziało „to już koniec przygód… wracamy do rzeczywistości”. W niedzielne przedpołudnie przyjechali do nas rodzice i wszystkie siostry, więc mieliśmy okazję poopowiadać niedopowiedziane historie, nacieszyć się swoją obecnością, oraz zjeść wspólny obiad. Nie chcieliśmy już dłużej czekać z przekazaniem rodzince dobrej nowiny i od razu pochwaliliśmy się że spodziewamy się dziecka. Radość była ogromna i nie zabrakło też kilku łez kręcących się w oczach przyszłych dziadków, tym bardziej że wiadomość tą trzymaliśmy dzielnie w tajemnicy przed światem przez całe 3 miesiące. Dopiero teraz odetchnęłam ulgą, że wszystko będzie dobrze i dzidzia urodzi się cała i zdrowa, bo mamy czuwają teraz nad nami.

Od tego czasu nasze życie zaczęło powoli wracać do normy. Praca, dom, wspólne obiady i niekończące się rozmyślania pod tytułem „co to będzie, jak to będzie”. Do naszej rutyny doszły także wizyty u lekarza i stosy badań, oraz ciągłe doktoryzowanie się na temat niezbędnych dla dziecka przedmiotów. Czas przelatywał przez palce nieubłagalnie przypominając nam że poród tuż tuż, a my jeszcze daleko w lesie z przygotowaniami dla małego człowieczka. Wzięliśmy się więc do pracy i zaczęliśmy organizować i uposażać mały kącik dla Kefirka – tak tymczasowo został nazwany nasz syn przez swojego dziadka, bo na żadne imię nie mogliśmy się zdecydować. O płci dzidziusia dowiedzieliśmy się już na pierwszym USG, choć wcale nie było to konieczne, bo już w Nowej Zelandii Kylie przepowiedziała mi że pierwszego urodzę synka, a Cory od razu powiedział „it’s gonna be a son!”. Tak więc Pani doktor potwierdziła przepowiednie, a także zrobiła zdjęcia siusiakowi żeby dumny tata miał się czym chwalić :) Mały kiwus rósł dzielnie w brzuchu bez żadnych komplikacji, ja czułam się świetnie przez praktycznie całą ciąże i tylko się zastanawiałam kiedy cos się zepsuje ( takie to już mam czarno widzenie). Już w grudniu byliśmy praktycznie gotowi na powitanie Kefirka i wtedy dni zaczęły ciągnąć się przeokropnie… nudziłam się w domu, byłam opuchnięta i zestresowana kiedy to się zacznie. W końcu lekarz wysłał mnie na kontrolne badanie KTG bo do terminu zostało kilka dni a mały wcale nie wybierał się nigdzie… I tak już zostałam w szpitalu bo badanie nie wyszło za dobrze, małemu w trakcie skurczu spadło gwałtownie tętno i lekarze od razu położyli mnie na stół w pięć minut wyciągając małego smerfa (dosłownie był niebieski jak smerf :) ). Na szczęście Filip urodził się zdrowy, jest bardzo spokojnym dzieckiem, a ja szybko wracam do formy.

Nasi drodzy czytelnicy to już niestety ostatni wpis na naszym blogu. Dziękujemy wszystkim za śledzenie naszych poczynań na drugim krańcu świata i mamy ogromną nadzieję, że dzięki temu sami zapragnęliście choć na chwilę wyrwać się z codzienności swojego życia. Dla nas właśnie zaczęła się po raz drugi wielka przygoda, a prezent jaki przywieźliśmy ze sobą jest naszą najcenniejszą pamiątką. Oczywiście już planujemy kolejne kierunki, ale tym razem tylko w formie krótkich wakacji... chociaż kto to wie co nam do głowy znowu wpadnie :)