czwartek, 30 czerwca 2011

Kraj kangurów.









Po trzech dodatkowych dniach spędzonych „przymusowo” :o) na Samoa udało nam się w końcu opuścić tą piękną wyspę i dolecieć szczęśliwie do Sydney. Największe miasto w Australii jest naszym ostatnim punktem wycieczki, potem już tylko jeden dzień w Auckland na przepakowanie walizek i wracamy do domu.

Sydney przywitało nas w niedzielne południe słoneczną, choć nieco chłodną pogodą. Nie daliśmy się jednak zmęczeniu i pełni energii ruszyliśmy do naszego noclegu, aby zostawić toboły i zapuścić się w miejską dżunglę. Już w taksówce pierwszy niepokój… pan taksówkarz nie miał w GPSie takiej ulicy jaką mu podaliśmy, więc szybko wróciliśmy na lotnisko i w Internecie sprawdziliśmy jeszcze raz wszystkie dane i na GoogleMaps też i istniała taka ulica, tylko miała dwa numery więc nic dziwnego że GPS nie mógł jej odnaleźć. Wróciliśmy z powrotem, podaliśmy inne ulice blisko naszego celu i udało nam się dojechać. Zadowoleni wysiedliśmy i próbujemy się dodzwonić do domofonu, a tu kolejna panika w oczach… taki numer mieszkania nie istnieje… brrrrrr….. Dobra, udało nam się znaleźć słabiutki zasięg gdzieś pod klatką i szukamy w necie bardziej dokładnych informacji, aż w końcu zaangażowaliśmy pana portiera w poszukiwania i udało nam się znaleźć właściwe mieszkanie, a dziewczyny czekały już na nas z uśmiechami na twarzach nieświadome naszych problemów. Mile zaskoczeni mieszkaniem, rozpakowaliśmy się, dopytaliśmy gdzie, co i jak i zaczęliśmy odkrywanie uroków tego pięknego miasta od jego ścisłego centrum, czyli wybrzeża ze słynną operą. Widoki dokładnie takie jak na pocztówkach! To w zasadzie pierwsze takie wielkie miasto jakie wspólnie zwiedzamy. Mnóstwo wieżowców i ludzi pędzących dookoła a gdzieś w środku takie dwa robaczki maszerują i się rozglądają na wszystkie strony… W te kilka godzin zrobiliśmy mały rekonesans i plan na dalsze zwiedzanie. Obeszliśmy kilka razy dookoła budynek opery, wdrapaliśmy się na Harbour Bridge i pobłądziliśmy między wieżowcami, poczym wykończeni wróciliśmy do mieszkania i bez kolacji padliśmy do spania.

Poniedziałek rozpoczęliśmy od pysznej jajecznicy na szynce a następie wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy do centrum. Tam kupiliśmy bilety na wodną taksówkę, która zawiozła nas pod Taronga Zoo. Praktycznie calutki dzień spędziliśmy w tym niezwykłym zoo, podziwiając śpiące miśki koala, różne gatunki kangurów, świetny pokaz fok i całe mnóstwo innych zwierząt. Zrobiliśmy ze trzy podchody aby zobaczyć dziobaka, ale się tak schował że się nam nie udało :( Wróciliśmy do centrum i po długim spacerze kupiliśmy na kolacje pizze na wynos, usiedliśmy sobie w Hide Park’u i razem z posumami skonsumowaliśmy pyszną peperoni… Wcale nie chciało nam się jeszcze wracać do domu, dlatego , zrobiliśmy sobie kolejny spacer na wybrzeże i Kuba porobił zdjęcia opery i mostu nocą. Po tej przechadzce zaczęliśmy tracić czucie w nogach i więc wróciliśmy do mieszkania i znów tez sam scenariusz – godzina 20:30 a my w łóżku głośno już chrapiemy.

We wtorek już od 6 rano byliśmy na nogach, zjedliśmy kolejne pyszne śniadanie z normalnymi świeżymi bułkami i po raz kolejny udaliśmy się do centrum Sydney. Tym razem zwiedzanie zaczęliśmy od Anzac War Mamorial, czyli pomnik upamiętniający poległych na I i II Wojnie Światowej. Pomnik, a w zasadzie mały budynek został wybudowany w 1934 r. ale wygląda jakby miał zaledwie kilka lat. Czysty, zadbany, bardzo dobrze przygotowany dla zwiedzających i przede wszystkim pracują tam mili ludzie, którzy z uśmiechem na twarzach witają turystów, opowiadają co dane rzeźby symbolizują i każą robić tyle zdjęć na ile ma się ochotę. Kolejnym punktem wycieczki było Australian Muzeum, gdzie oglądaliśmy wystawę o rajskich ptakach, o aborygenach i ich sztuce, a także o tym jak byli okrutnie traktowani przez lata we własnym kraju, wystawę szkieletów różnych zwierząt i kilka jeszcze innych mniej już ciekawych. Odwiedziliśmy także Katedrę Świętej Marii, bardzo piękny i imponujący budynek, z boku którego stała dumnie rzeźba Jana Pawła II a u jego stóp leżały biało-czerwone goździki. Stamtąd wsiedliśmy w Monorail Train, czyli taką śmieszną kolejkę jednotorową, która jeździ dookoła centrum, ale jakieś 5 metrów nad głowami przechodniów, po czym na jednym z przystanków wyskoczyliśmy i zwiedziliśmy Muzeum Marynistyczne. Główna wystawa poświęcona była Robertowi Scott, angielskiemu polarnikowi, który w 1910 roku rywalizował z Norwegiem Amundsenem o zdobycie bieguna południowego. Oprócz tego można było oglądać najszybszą łódkę na świecie oraz jacht na którym Kay Cottee jako pierwsza kobieta na świecie opłynęła samotnie ziemię bez zawijania do portu w 1987 r. Dalej zrobiliśmy spacer do chińskich ogrodów, otoczonych zewsząd wysokimi wieżowcami, ale przekraczając tylko mury tego ogrodu od razu wyczuwało się spokój i harmonie płynącą z tego magicznego miejsca. Na koniec dnia pochodziliśmy jeszcze po jednej z najbardziej prestiżowych ulic centrum na której mieszczą się same bardzo drogie i markowe sklepy. Więc tylko się nią przeszliśmy :) Wstąpiliśmy również do kilku sklepów z pamiątkami i zaopatrzyliśmy się w ręcznie zdobione bumerangi i aborygeńskie malowidła. Jeszcze tylko powtórka pysznej pizzy i powrót do mieszkania.

Na ostatni dzień naszego pobytu w Australii zaplanowaliśmy kawę na szycie Sky Tower i podziwianie pięknej panoramy wybrzeża, jednak byliśmy tak wykończeni tymi wielogodzinnymi spacerami, że jednak zostaliśmy na naszym osiedlu i relaksowaliśmy się w jacuzzi i saunie, rozciągając obolałe mięśnie. Spakowaliśmy nasze tobołki i pojechaliśmy na lotnisko mówiąc Australii do zobaczenia :o)





niedziela, 26 czerwca 2011

Fao Fao i nowi znajomi.









Fao Fao Beach Fale to było miejsce naszego pobytu na wyspie Upolu. Malutka miejscowość na dokładnie przeciwnym końcu niż przystań promowa. Spodziewałem się, że będzie to rejon bardziej tętniący życiem niż Manase na Savaii, gdyż w pobliżu jest plaża Lalomanu opisywana jako najpiękniejsza plaża na Samoa. Nic bardziej mylnego. Południowe wybrzeże zostało nawiedzone 29 sierpnia 2009 roku przez tsunami, które zmiotło z powierzchni ziemi nadbrzeżne wioski. W Saleapaga, gdzie mieszkaliśmy większość ludzi przeniosła się w wyższe rejony wyspy pozostawiając w dole puste domy. W tylko tej okolicy zginęło 32 osoby co upamiętnia pomnik przed kościołem a ogólnie śmierć poniosło ponad 220 osób. Jednak życie toczy się dalej i Samoańczycy szybko odbudowali „ośrodki” turystyczne i znowu można wypoczywać na wspaniałych plażach. Przeważnie są to interesy prowadzone przez całe rodziny dzięki czemu mogliśmy podglądać niektóre z tradycyjnych zachowań. Był oczywiście pokaz taneczny Fia Fia, zakończony akrobacjami z ogniem, do posiłków często gospodarze grali na żywo i śpiewali (z różnym rezultatem :o) ) a także w niedzielny poranek mogliśmy oglądać przygotowania tradycyjnego lunchu.

To`ona`i to nazwa posiłku spożywanego po niedzielnej mszy. Przygotowania zaczynają się bladym świtem i zajmują się tym wyłącznie mężczyźni. Głównym miejscem przyrządzania jedzenia jest umu czyli duże ognisko w którym rozgrzewa się kamienie na których potem kładzie się jedzenie. Część osób zajmuje się obieraniem bread fruit – jest to lokalne warzywo, które po upieczeniu smakuje podobnie jak chleb, kolejna osoba obiera kokosy i ściera miąższ z którego potem będzie wyciskać mleczko. Głównym posiłkiem jest często wieprzowina, więc trzeba także złapać świnkę i ją oprawić. Nie jest to najprzyjemniejszy widok i Ewa potem nie mogła wziąć do ust mięsa z tego powodu :o) Tutejszym przysmakiem jest Palusami czyli zwinięte liście rośliny taro nadziewane mleczkiem kokosowym. Tak przygotowane potrawy zostawia się na palenisku i wszyscy idą na mszę do kościoła. Poszliśmy i my.

Msza była wyjątkowo długa jak na nasze standardy bo trwała 2 godziny ale mieliśmy okazję być świadkami samoańskiego ślubu :o) Prawdę powiedziawszy to nie było to nic nadzwyczajnego. Jak później wytłumaczył nam ksiądz, świeże małżeństwo żyło ze sobą już od dobrych kilku lat miało dzieci i postanowili, że czas najwyższy się pobrać. Czysta formalność, bez wyniosłych ceremonii. Ksiądz pobłogosławił, założyli sobie obrączki a potem wrócili na swoje miejsca przy czym kobieta siadła z przodu a świeży mąż 5 rzędu z tyłu. Oczywiście byliśmy jedynymi palagi jak tutaj nazywają białych więc zostaliśmy poproszeni aby wstać i coś powiedzieć o sobie :o) Mieliśmy też prywatne kazanie po angielsku bo ksiądz chciał nam wytłumaczyć o czym ono było. Ogólnie było bardzo miło, Samoańczycy dużo śpiewają i do tego mają bardzo radosne pieśni w przeciwieństwie do naszych. Często także podczas śpiewania jest podział na głosy męskie i damskie co brzmi świetnie. Wszystkie kobiety są ubrane na biało wraz z białymi kapeluszami a mężczyźni w swoich odświętnych koszulach i spódnicach.

W Fao Fao poznaliśmy także kilku bardzo miłych ludzi z którymi można było porozmawiać podczas posiłków. Co ciekawe spotkaliśmy m.in. małżeństwo z Nowej Zelandii mieszkające w Gore, które zna rodzinę Soperów z Athol a w szczególności ojca Richarda czyli brata Winstona oraz Adele. Strasznie ten świat mały. Przypadkowo też zaprzyjaźniliśmy się z parą z Australii. W poniedziałek rano wyjeżdżali na drugą wyspę a jako, że ostatni autobus odjechał z Salepaga o 7:00 rano my nie mieliśmy się jak dostać do wypożyczalni samochodów. Ewa więc ich szybko zaczepiła czy nie mogliby nas podrzucić w okolice Api bo tam łatwiej znaleźć autobus do miasta. Nie było łatwo ale to ze względu na ilość bagażu jaką mieli ze sobą. Przylecieli z Australii na Samoa na kilka dni, potem lecą na Hawaje na ślub znajomej a w drodze powrotnej do domu zatrzymują się w Queenstown w NZ aby pojeździć na snowboardzie. Mieli więc ze sobą ubrania od kostiumu kąpielowego po rękawiczki i kurtki zimowe oraz sprzęt do nurkowania. Deski na szczęście wypożyczają w NZ :o). Ściśnięci na tylnym siedzeniu i obładowani torbami ale szczęśliwi, że udało nam się złapać transport jechaliśmy przez całą wyspę. Okazało się, że dziewczyna jest ze stanów ale mieszka w Australii i pracuje jako biolog morski, głównie nurkując… A chłopak jest pilotem samolotów pasażerskich linii Virgin…. (ma 27 lat i jest o połowę chudszy ode mnie). Chciałem ich tam udusić :oD Ale przesympatycznie się nam rozmawiało, pozwiedzaliśmy wspólnie kilka miejsc po drodze i wymieniliśmy się kontaktami przy pożegnaniu. Okazało się później, że spotkaliśmy się w tym samym hotelu w Apii gdzie my czekaliśmy na wylot a oni robili sobie krótki odpoczynek przed lotem na Hawaje.



sobota, 25 czerwca 2011

Czekając na samolot.








To był dziwny dzień. Wszystko było zaplanowane, specjalnie wypożyczyliśmy samochód z Apii na dwa dni żeby w środę móc przyjechać z Saleapanga gdzie spędziliśmy ostatnie 5 nocy bo ostatni autobus do Apii z odjeżdżał o 7 rano :o/ Po drodze jeszcze zwiedziliśmy muzeum Roberta Luisa Stevensona, autora m.in. „Wyspy skarbów” i „Dr Jeckyl i Mrs Hyde”, który osiedlił się na Samoa aby podreperować swoje zdrowie a także pozjeżdżaliśmy ze skał po których spływa górska rzeka. O 15:00 oddaliśmy samochód, zrobiliśmy ostatnie zakupy i poszliśmy szukać autobusu na lotnisko. Rzutem na taśmę udało się złapać ostatni w danym dniu, oczywiście przepełniony z głośną muzyką. Ciągle nie wiem jak do takiego autobusu może się zmieścić tyle osób. Już się wydaje, że to maksimum a na kolejnym przystanku wsiadają jeszcze dwie osoby. Przytulony do plecaka, który zasłaniał mi wszystko dookoła, gdzieś na tylnym siedzeniu przez ponad godzinę jechaliśmy na lotnisko. W końcu dotarliśmy i pierwszą osobą, która nam powiedziała że coś jest nie tak był pan parkingowy. Z szerokim uśmiechem na ustach zakomunikował, że dziś nic nie lata. Trochę zdezorientowani wierzyliśmy, że na lotnisku będą pasażerowie, ktoś z linii lotniczych i dowiemy się jakiś szczegółów. Nie było nikogo. Dosłownie. Łącznie z nami na lotnisku były dwie panie ze sklepu z pamiątkami, pani z firmy wypożyczającej samochody i jej klient oraz jeden pan taksówkarz. Wszystko, ale to dokładnie wszystko pozostałe było zamknięte. Zero informacji, możliwości podłączenia się do Internetu, zadzwonienia gdziekolwiek, nie mieliśmy nawet lokalnych pieniędzy bo wszystko już wydaliśmy. Byliśmy totalnie zagubieni a jeszcze bardziej wkurzeni. Ale chyba ktoś nad nami czuwał bo osoba, która wypożyczyła samochód zaoferowała nam podwiezienie z powrotem do Apii. Zawsze to lepsze rozwiązanie niż koczowanie na totalnie pustym lotnisku. Okazało się, że zabrał nas delegat FIFA, który jest odpowiedzialny za nadzór m.in. nad wyspami Pacyfiku pod kątem rozbudowy infrastruktury piłkarskiej, popularyzowania tego sportu itp. Większość roku spędza na podróżach z kraju do kraju, od hotelu do hotelu. Przyjechaliśmy z nim pod siedzibę linii lotniczych, które były już zamknięte więc następnie udaliśmy się do jego hotelu bo możliwe, że tam spotkamy kogoś z pasażerów. Na recepcji niestety dużo więcej się nie dowiedzieliśmy, pozostałych pasażerów nie spotkaliśmy ale trzeba było gdzieś zostać na noc. Gdyby nie nasz nowy znajomy, prawdopodobnie nie dostalibyśmy pokoju w hotelu bo oczywiście wszystkie pokoje były zarezerwowane (taka była oficjalna informacja). Ale, że jako on jest już stałym gościem tutaj, zna większość obsługi i co najważniejsze właścicielkę hotelu po dłuższej chwili znalazł się dla nas pokój. W końcu można było wziąć prysznic, przebrać się i próbować dalej kontaktować się z kimkolwiek z linii lotniczych. Niestety bez skutku. Nie pozostało nic innego jak pozostawić próby na kolejny dzień. Poszliśmy na kolację do hotelowej restauracji co bardzo poprawiło nasze humory i dowiedzieliśmy się jeszcze przy okazji, że w tym samym hotelu są nasi znajomi z Fao Fao Beach Fale, którzy podrzucili nas dwa dni wcześniej do Apii. Ogólnie wszędzie spotykaliśmy osoby z którymi mieszkaliśmy albo na Savaii albo na Upolu. Bardzo fajne uczucie.

Zaraz po śniadaniu, poszliśmy do biura w centrum miasta żeby cokolwiek się dowiedzieć. Niestety srogo się zawiedliśmy bo pani za biurkiem powiedziała, że oni nie są upoważnieni do udzielania jakich kol wiek informacji, może nam dać numery telefonów i z poczty możemy sobie zadzwonić. Ewentualnie ona nas może połączyć ale to będzie kosztowało 20 Tala… No normalnie idzie ręce załamać. Wzięliśmy numery i pomaszerowaliśmy z powrotem do hotelu. Zaczęło się wydzwanianie przez Skypa na wszelkie infolinie. Znamy już większość muzyczek jakie są wgrane w centrale telefoniczne. Po prawie godzinnym wyczekiwaniu na połączenie zrezygnowaliśmy. Pozostały jeszcze dwa numery, które szczęśliwie okazały się trafne. Po krótkiej rozmowie z panią i wytłumaczeniu, że pomimo iż mamy bilet przez Auckland to chcemy lecieć bezpośrednio do Sydney gdzie nie ma chmury pyłu wulkanicznego, udało się przełożyć nasz lot na jutro na 7:00 rano. Uzgodniliśmy też, że linie lotnicze zapewnią nam transport z hotelu na lotnisko oraz pokryją koszty noclegów i śniadania. Więc nie jest źle :o) Tak oto w ten sposób, korzystamy jeszcze ze słońca i obijamy się na Samoa. Jutro mam nadzieję będziemy już w Sydney.

P.S.: Aktualizacja: mamy jeszcze jeden dzień przesunięcia więc mamy nadzieję wylecieć stąd w sobotę rano (czyli w niedzielę Polskiego czasu).



piątek, 24 czerwca 2011

Autobusem przez Samoa.








Jak ktoś narzeka na komunikację miejską w Krakowie to powinien przestać. Ja spróbuję. Tutaj autobusy oprócz tego, że są bardzo kolorowe i często przepełnione to jeszcze jeżdżą według nieznanego rozkładu. Dodatkowo nie mam pojęcia jak miejscowi wiedzą do którego autobusu trzeba wsiąść. Niby napisy na nich powinny określać gdzie jadą ale jak do tej pory nie sprawdzało mi się to. Nasze podróże do Manase i z powrotem odbywały się w miarę spokojnie. Zaraz po wyjściu z promu pędem pobiegliśmy na przystanek i udało nam się rzutem na taśmę wsiąść do autobusu. Opuszczając Tanu Beach Fale mieliśmy tą komfortową sytuację, że przystanek był tuż przed główną bramą. Co prawda zamiast o 10:00 przyjechał o 10:30 ale na szczęście powrotny prom był o 12:00 więc nie było większego problemu z tym. Na przystani czekał już kolejny autobus, który zawoził pasażerów do głównego miasta i stolicy Samoa zarazem – Apii. Tam też zrobiliśmy małe zakupy, zjedliśmy lunch i zadowoleni poszliśmy szukać naszego transportu do Saleapaga. Tutaj zaczęły się schody. Na głównym dworcu żaden z autobusów nie jechał do tej miejscowości. W końcu udało nam się dowiedzieć, że powinniśmy szukać na drugim przystanku koło targu rybnego. Z całym naszym dobytkiem pomaszerowaliśmy we wskazanym kierunku. Gorąco jak cholera, 20 kg plecak na plecach i kilka mniejszych rzeczy w rękach więc jak już dotarliśmy na miejsce byliśmy cali zlani potem. Szybki rajd pomiędzy autobusami pytając się każdego kierowcy czy jedzie do naszej miejscowości i w końcu udało nam się znaleźć właściwy. Zadowoleni wsiadamy, uśmiechamy się do tubylców, oni do nas i tak siedzimy. Mija 15 minut, mija 25 minut i w końcu Ewa pyta się pani z tyłu o której ten autobus rusza bo mieliśmy ambitny plan przyjechać do Saleapaga koło 16:00 żeby nie pakować się do Fali po ciemku i zdążyć na kolację. Miła pani z tyłu odpowiada, że o 17:00 a na naszych zegarkach była godzina 15:40… Jako, że nie mieliśmy alternatywy trzeba było dzielnie czekać na resztę pasażerów, którzy kończą pracę, wracają ze szkoły i z zakupów. Koło 16:30 zaczęło się robić tłoczno i w autobusie, który według informacji może pomieścić 33 pasażerów spokojnie było ponad 50. Znalazł się i kierowca więc mogliśmy ruszać. Stłoczeni, trzymaliśmy wszystkie nasze rzeczy na kolanach, dookoła ludzie z zakupami, torbami, małymi dziećmi, ale wszyscy bardzo mili i uśmiechnięci. Młodzież zawsze ustępowała miejsca starszym nikt się nie przepychał. Dodatkowo w tych autobusach zawsze gra muzyka. Chociaż gra to delikatnie powiedziane. W naszym autobusie basy były takie, że niejeden młody audiofil posiadający golfa II mógłby pozazdrościć mocy. Normalnie dyskoteka na kółkach. Autobusy jeżdżą przeważnie według wytyczonych tras ale zatrzymują się w każdym momencie wysadzając pasażerów tam gdzie sobie zażyczą. Pełnią także rolę doręczycieli poczty i paczek. Często także zatrzymują się na przydrożnej stacji benzynowej żeby zatankować co pasażerowie wykorzystują i wysiadają aby zrobić jeszcze jakieś zakupy w pobliskim sklepie. Tak właśnie zostawiliśmy ¾ autobusu w sklepie i wróciliśmy 10 km z powrotem na inną stację bo na tej zabrakło paliwa :o) Myśleliśmy, że nie dojedziemy tym bardziej, że nasza miejscowość była ostatnim przystankiem na trasie. W ten sposób cała podróż zajęła nam około 4 godzin co przy odrobinie szczęścia zajmuje 45 minut do godziny. Ale muszę przyznać, że ludzie koło nas byli bardzo mili, pokazywali na mapie jak jedziemy, co jest po drodze, gdzie mieszkają. Zawsze uśmiechnięci, zapewniali że jedziemy dobrym autobusem i nawet zatrzymywali go dla nas w miejscu gdzie powinniśmy wysiąść. Warto czasem zrezygnować z taksówki, żeby przeżyć taką przygodę i trochę bliżej poznać folklor miejsca do którego się przyjechało.

Nie wiem tylko po co kierowcom tyle lusterek na przedniej szybie (przynajmniej 12) i futerko.


Leniwiec.








Dzisiejszy dzień to prawdziwy leniwiec. Rano jak co rano pyszne owocowe śniadanko, a potem prosto na plażę. Błogi dzień nic nie robienia strasznie mi się podobał, zabrałam książkę pod pachę, ręcznik i wodę mineralną i położyłam się w cieniu palmy. Było mi tak dobrze, że nie miałam ochoty ruszać się stamtąd, ale po chwili przyszedł Kuba, powłócząc nogami po piachu i już wiedziałam że nie poleżę za długo, bo mężowi się nudzi. Wypożyczyliśmy więc maski do nurkowania i zabraliśmy się za odkrywanie przybrzeżnej rafy koralowej. Wieczór upłynął nam równie sympatycznie, bo po kolacji tubylcy dali mam świetny pokaz Fiafia, czyli Samoańskie tańce i śpiewy, oraz finałowy taniec z ogniami. Całe przedstawienie zakończyło się małą dyskoteką dla gości, ale my zmyliśmy się szybko na wieczorne pływanie i sami zrobiliśmy sobie dyskotekę w wodzie, wygłupiając się jak dzieciaki.

Z samego rana po śniadaniu spakowaliśmy nasze rzeczy, wpakowaliśmy się do autobusu i pojechaliśmy na prom, aby dostać się na wyspę Upolu, gdzie czekać mają na nas nowe przygody. Bez problemów dostaliśmy się na prom, ale tym razem nie do końca łódka na którą wsiedliśmy przypominała prom. Nie było żadnych miejsc siedzących, ludzie układali się na podłodze gdzie się dało, a my wpakowaliśmy się między samochody siedząc na plecaku, ale dzięki temu cały czas miałam horyzont na widoku i jakoś w miarę znośnie przetrwałam podróż.


wtorek, 21 czerwca 2011

Dookola wyspy Savaii.








Ten dzien, a na pewno wycieczke w glab wyspy zapamietamy chyba do konca zycia. Za duzo filmów i seriali spowodowalo, ze w naszych glowach zaczelismy krecic sobie rózne mroczne scenariusze i cisnienie podskoczylo nam kilkakrotnie. Ale o tym za chwile….

Wyspa Savaii nie jest taka mala jak sie wydaje. Jest to trzecia z kolei pod wzgledem wielkosci wyspa na Pacyfiku – zaraz po Nowej Zelandiin oraz Hawajach. Zatem, zeby móc zobaczyc wszystkie a przynajmniej wiekszosc ciekawych miejsc trzeba wypozyczyc samochód. Autobusy miejskie sa tutaj widywane ale nikt nie wie jak one jezdza i nie dojezdzaja tez do kazdej miejscowosci. Zatem nasza mala Honda w kolorze blekitnym ruszylismy odkrywac uroki wyspy. Pierwsza rzecza, która trzeba bylo zrobic to wyrobic sobie tutejsze prawo jazdy. Nie wiedzialem czy podjezdzanie na posterunek policji i mówienie, ze nie mam tutejszych uprawnien jest dobrym pomyslem ale nie mialem innego pomyslu. Okazalo sie, ze na posterunku nie moge tego zalatwic i musze udac sie do najwiekszego miasta na Savaii, które jest okolo 50 km dalej na poludnie. Przynajmniej bylo nam to po drodze. Po zapewnieniu przez policjanta, ze moge jechac bez waznego dokumentu ruszylismy w dalsza droge. Jazda po Samoa jest bardzo spokojna, bardzo maly ruch, bardzo duze ograniczenia predkosci (56km/h poza terenem zabudowanym) i jedynie wbiegajace na droge psy i swinie urozmaicaja monotonie. Przed Salealonga zobaczylismy duzo wiekszy posterunek policji wiec spróbowalem tam szczescia. Akurat policjant wychodzil z biura i w przeciwienstwie do poprzedniego byl ubrany w mundur (spódnica+koszula+sandaly). Po chwili jechal juz z nami w samochodzie bo okazalo sie, ze potrzebuje dojechac do miasta a przy okazji pokaze nam gdzie jest cos w rodzaju Ministerstwa Transportu w którym moge dostac potwierdzenie prawa jazdy. Próbowalem po drodze dowiedziec sie od niego jakie sa ograniczenia predkosci w Samoa ale nie do konca wiedzial…. Mówil tylko ze to wszystko zalezy… Po drodze zatrzymalismy sie jeszcze kolo banku bo policjant potrzebowal cos tam jeszcze zalatwic i szczesliwie za 12 Tala dostalismy potwierdzenie, ze moge prowadzic pojazdy mechaniczne na Samoa. Krótka wizyta na tutejszym targu, gdzie Ewa kupila sobie tutejsze paero troche owoców i dalej w droge. Pierwszy glówny przystanek – wodospady. Piekne, dzikie miejsce z duzym naturalnym basenem w którym mozna plywac. Przejrzysta i ciepla woda, tylko ze nie bylo glównego wodospadu… Takie sa prawa pory suchej na jak a trafilismy. Ale jak tylko z najwyzszej pólki spada woda to musi byc to niesamowite wrazenie. Widac trzeba bedzie jeszcze tu przyjechac :o)

Po wodospadach nastepny punkt – starozytna kamienna piramida – najwieksza na wyspach Pacyfiku. To wlasnie ta „pamietna wycieczka”. Podazajac zgodnie wedlug instrukcji z przewodnika skrecilismy w nieoznakowana droge gdzie po kilkuset metrach mial byc maly parking. Oczywiscie skrecilismy Ÿle i na dzikiej drodze na srodku zobaczylismy pelen kosz kokosów. Trzeba sie bylo zatrzymac. Zaraz z domu obok wybiegl mlody chlopak od którego dowiedzielismy sie, ze to nie ta droga tylko jakas wczesniej. Wycofalismy grzecznie i zaczelismy szukac ponownie. Pytajac sie po drodze jeszcze jednej osoby udalo nam sie wlasciwie skrecic. 400 m gruntowej drogi konczylo sie przy duzym strumieniu gdzie trzeba bylo zostawic samochód. Wszystko zgodnie z przewodnikiem. Teraz pozostal nam spacer w glab wyspy. Nikogo na „szlaku”, wielkie trawy i palmy dookola. Idziemy, rozmawiamy oddalajac sie coraz bardziej od auta. Po jakis 15 minutach zauwazylem, ze ktos za nami idzie. Prawdopodobnie ten sam chlopak, który powiedzial nam, ze Ÿle skrecilismy. No nic, idziemy dalej. Troche wolniej aby zobaczyc czy nas dogoni ale tak jakby zniknal. Po kolejnych 10 minutach i wspinaniu sie na góre znowu zauwazylem, ze ten chlopak nas obserwuje zza zakretu. Jak tylko mnie zobaczyl to sie schowal. Powoli zaczynalo byc nieprzyjemnie. Tym razem poczekalismy juz z premedytacja na niego i po dluzszej chwili wynurzyl sie zza zakretu trzymajac w rece maczete… No w tym momencie cisnienie podskoczylo i zaczela sie szybka analiza sytuacji. Nie byl duzy ale mial maczete. Nas byla dwójka ale moze ktos jeszcze siedzi w krzakach z boku? Mozemy ewentualnie uciekac ale mamy na nogach japonki a on pewnie zna caly ten teren jak wlasna kieszen. Postanowilem go zagadac. Super tylko on nie mówi po angielsku. Pytamy sie jak daleko na szczyt wspomagajac sie gestykulacja i po uzyskaniu odpowiedzi, ze jeszcze pól godziny mówimy z pieknym usmiechem, ze to strasznie daleko, jestesmy juz zmeczeni i chyba zawrócimy (co prawda nawet jakby to mialo byc jeszcze tylko 5 minut to odpowiedŸ byla juz z góry gotowa). Na co chlopak zawraca i idzie za nami. Ewa przede mna, ja w srodku i za mna nasz nowy towarzysz podrózy. Co chwile slychac tylko ruch maczety, która ucina trawy i galezie. Ide i juz sobie wyobrazam a nawet czuje jak ta maczeta tylko przejezdza ponizej moich kolan. Zeby nie bylo niezrecznej ciszy staramy sie zagadac kolege jak ma na imie, ile ma lat i takie tam bezpieczne tematy. Proponujemy mu tez aby szedl z przodu ale on kategorycznie odmawia. Zaczyna podgwizdywac wiec tylko czekamy az z naprzeciwka wyloni sie jeszcze jakis rodowity Samoanczyk. Juz widze naglówki na gazeta.pl: „Dwoje turystów z Polski zamordowanych na Samoa”… Ale maszerujemy dalej, staramy sie isc najszybciej jak mozemy ale tak zeby nie wygladalo to na bieg. Wiemy juz, ze John ma 15 lat i nie jest w szkole bo szkola jest daleko. Po drodze nabija na swoja maczete kokos co jeszcze bardziej uswiadamia nas, ze to jest naprawde ostre. W koncu dotarlismy pod nasz samochód chociaz trwalo to wiecznosc i czekamy co teraz. Chowamy rzeczy, powoli otwieramy drzwi a John tylko bardzo cicho podchodzi i prosi o 5 Tala… No nie ma problemu. Nawet 10 Tala, chlopie. Zaczynamy szukac po kieszeniach jakis drobnych ale niestety mamy tylko 2 Tala co i tak strasznie zadowala naszego „przewodnika”. Skoro wiemy juz, ze nie chce nas obrabowac ani zabic zdobywamy sie nawet na wspólne zdjecie :o). Po odjechaniu w samochodzie slychac tylko glosne „Uff” i nie tylko :o)

Blowholes, które byly nastepnym punktem wycieczki okazaly sie duzo bardziej przyjemne do zwiedzania niz starozytna piramida. Naplywajace fale z oceanu rozpryskuja sie na wulkanicznym wybrzezu pelnym otworów i szczelin. Dzieki temu w powietrze wystrzeliwuja fontanny na wysokosc kilkudziesieciu metrów, którym towarzyszy niesamowity huk. Mozna tutaj spedzic pól dnia zachwycajac sie pieknem i wielkoscia tych wodnych fajerwerków.
Nie spedzilismy tam jednak tak duzo czasu bo czekal na nas jeszcze koniec swiata. Pólwysep Mulinu`u jest najdalej wysunietym na zachód miejscem na swiecie w którym mozna obserwowac ostatni w danym dniu zachód slonca. Zaraz potem jest juz miedzynarodowa linia zmiany daty i jest juz jutro. Niestety nie dane nam bylo czekac az do zachodu bo mielismy przed soba jeszcze okolo 70 km do naszych fali. Po za tym obiecalismy starszemu dziadkowi, który siedzial przy pólwyspie i zbieral oplate za wstep, ze podwieziemy go do domu… Mógl przynajmniej nie brac od nas pieniedzy za „wstep” :o) Pochodzilismy wiec dookola naturalnego wodnego basenu, który kryl w sobie mala rafe koralowa z rozgwiazdami i kolorowymi rybkami oraz popatrzylismy w jutro. Podrzucilismy straznika pólwyspu do domu i zawrócilismy bo oczywiscie bylo nam to troche nie po drodze. Ale dobry uczynek spelniony.
Powoli zblizala sie 5 po poludniu wiec nie zostawalo duzo czasu na zwiedzanie a miejsc do zobaczenia jeszcze bylo kilka. Szybko wiec zwiedzilismy Rock House co nie bylo zreszta trudne. Jest to czesciowo zapadniete pole lawowe (?, nie wiem jak inaczej to okreslic), które stworzylo naturalne sklepienie. Mozna tam bez problemu wejsc i sie schronic co zreszta miejscowi czynia w przypadku cyklonów. Zaraz za Rock House byl króciutki przystanek przy ruinach kosciola, który zostal zniszczony w 1990 i 1991 roku przez cyklony Ofa i Val. Spod ruin przegonily nas dzieciaki, które oczywiscie chcialy 10 Tala od osoby za mozliwosc zrobienia zdjecia.
Ostatnia rzecza, która udalo nam sie zobaczyc byl Canopy Walkway – spacer po lesie deszczowym. Jest to jedna z nielicznych atrakcji, która jest w jakims stopniu zinfrastrukturyzowana (jest takie slowo?). Jest pan z biletami na wstepie, sa toalety i jest glówna atrakcja. Wstep kosztuje 20 Tala od osoby wiec nie jest najtanszy ale przynajmniej te pieniadze sa przeznaczane na lokalna szkole dla dzieciaków. Glówna atrakcja jest wspinaczka na szczyt 230 letniego drzewa Banyan i ogladanie lasów deszczowych z góry. Widok potrafi zachwycic. Miedzy drzewem a stalowa konstrukcja jest wiszacy, 24 metrowy most, który wiedzie pomiedzy koronami drzew. Podobno taka trasa jest niczym w porównaniu do tych, które mozna zobaczyc w Australii ale nam sie bardzo podobalo pomimo, ze padalo – w koncu lasy deszczowe.

Po calym dniu zwiedzania, jednej przygodzie w buszu i przejechaniu ponad 200 km dotarlismy tuz przed kolacja do naszych fali.


piątek, 17 czerwca 2011

Talofa lava – czyli witaj.







Z powodu nieustannie spadającej temperatury i braku centralnego ogrzewania postanowiliśmy uciec z Nowej Zelandii i dogrzać się troszeczkę w tropikach. Wspólnymi siłami zadecydowaliśmy że wyspą marzeń będzie Samoa. Zakończyliśmy więc prace w Blenheim na dobre, spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy do Auckland. Z lotniska odebrała nas Basia i zawiozła prosto do Any, gdzie pomimo dużego zmęczenia siedzieliśmy do północy i oglądaliśmy filmy. Samoańską przygodę rozpoczęliśmy bladym poniedziałkowym świtem na lotnisku w Auckland, gdzie już przy odprawie czuliśmy się jak na wyspie, bo jako nieliczni „biali” wsiadaliśmy do samolotu. Lot zaczął się od rewelacyjnego filmu instruktażowego dotyczącego zachowania się na pokładzie samolotu. Panowie i panie w strojach fitness z uśmiechami na twarzach i za pomocą dziwnej piosenki prezentowali co trzeba zrobić jak np.; zabraknie tlenu itp. Zaraz potem kapitan uspokoił nas że w związku z chmurą pyłu wulkanicznego będziemy lecieć nieco niżej niż zazwyczaj , co okazało się rewelacyjnym rozwiązaniem, bo mogliśmy podziwiać piękne wyspy Pacyfiku od których ciężko było oderwać wzrok. Samoa, jedna z tych uroczych wysp przywitała nas gorącym, dusznym powietrzem i niesamowicie miłą atmosferą na lotnisku. Na bagaż czekaliśmy przy dźwiękach muzyki granej oczywiście na żywo, a nogi nam same pląsały w rytm samoańskich dźwięków. Z lotniska wzięliśmy taksówkę prosto na prom na wyspę Savaii. Oczywiście ja i moja choroba lokomocyjna zżyłyśmy się chyba na dobre bo jak tylko wypłynęliśmy na otwarty ocean nie wiedziałam co ze sobą zrobić żeby nie umrzeć, więc po prostu poszłam spać. Dobrze że trwało to tylko godzinę zanim dopłynęliśmy do portu w Salelologa, gdzie udało nam się złapać w ostatniej chwili autobus do miasteczka Manase gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg. Niestety słońce tu całkiem szybko zachodzi i jak około 18 udało nam się dotrzeć na miejsce już zmierzchało, więc nie mogliśmy się nacieszyć widokami. Dobrze że na kolację chociaż zdążyliśmy :)

Obudziliśmy się niesamowicie rano ( o 7:00) gotowi na odkrywanie uroków wyspy. Tropikalne śniadanie z wszystkimi wczasowiczami zjadaliśmy ze smakiem. Kuba naliczył aż 7 owoców na talerzu : mango, banan, ananas, papaja, nektarynka, kokos, i coś co smakuje jak limonka, oczywiście po kawałku każdego, do tego po dwa tosty (ze smacznego pieczywa), 2 kulki bananowe smażone w głębokim oleju i jajko sadzone. Po takim wypasionym śniadaniu nic tylko poleniuchować na plaży, co też z miłą chęcią uczyniliśmy, bo słoneczko już pięknie przygrzewało. Jak się napływaliśmy, pospacerowaliśmy po plaży, pozwiedzaliśmy nasz „resort” zaczęło nam brakować pomysłów na dalszy dzień a tu dopiero 11:00… Poszliśmy więc nieopodal (tylko 45 minut piechotą) popływać z żółwiami. To taka miejscowa rozrywka dla turystów, płacisz 5 Tala od osoby i wskakujesz do basenu gdzie mieszkają żółwie, oczywiście nie jest to ich naturalne środowisko. Zabawa była niesamowita, zwłaszcza że tych stworów nie widać jak i ty jesteś w wodzie więc najpierw Kuba pływał a ja mu mówiłam gdzie one są, żeby zdjęcia porobić, a potem zamieniliśmy się. Jednak dla mnie o wiele lepszą rozrywką było karmienie żółwi frytkami :0) Powrót przez wszystkie wioski był dużo przyjemniejszy, bo było znacznie chłodniej, ale to i tak nie przeszkodziło żebym nabawiła się wielkich bąbli na stopach. Resztę popołudnia spędziliśmy na plaży chłodząc się w kojącej wodzie i czekając na kolację.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Witaj Samoa i Sydney !








Pożegnaliśmy południową wyspę a jutro pożegnamy też i północną. Uciekamy na dwa tygodnie wygrzać się na słońcu bo tutaj już nie jest tak ciepło (od początku czerwca w Nowej Zelandii jest już kalendarzowa zima, chociaż i tak temperatury są w granicach 17 stopni).

Lecimy na 10 dni na Samoe a potem jeszcze na 4 dni do Sydney. Potem wracamy do Auckland na 3 dni skąd trzeba będzie już wracać do Polski. Nie mamy nic zaplanowanego oprócz przelotów i części noclegów więc idziemy trochę na żywioł ale mamy nadzieję, że damy radę :o) Dlatego też nie wiemy jak będzie z ewentualnym dostępem do sieci ale jak się nadarzy jakaś okazja to postaramy się umieścić jakiegoś posta o tym jak sobie radzimy.

Nie wiem czy do Polski dotarła informacja o kolejnym trzęsieniu ziemi w Christchurch ale powoli zaczynamy wierzyć, że przynosimy pecha... Ostatnim razem byliśmy 4 dni przed trzęsieniem ziemi a dzisiaj się dowiadujemy, że dzień po naszym wylocie wstrząsy wtórne o sile 6.0 znowu spowodowały duże zniszczenia w centrum Christchurch. Na szczęście tym razem nikt nie zginął... Przed naszym sobotnim wylotem jeździliśmy z Corym po centrum miasta i widzieliśmy, że życie powoli wracało do normalności. Oczywiście ścisłe centrum dalej jest zamknięte i wygląda jak miasto duchów - bez prądu, odgrodzone od reszty tak, że nikt nie ma możliwości wejścia. Ale poza tą odseparowaną strefą miasto wydawało się, że radzi sobie całkiem dobrze. Tym razem nie wiem ile osób postanowi się wyprowadzić a ile dalej będzie starało się wieść takie życie jak poprzednio. Ja chyba bym nie dał rady...

niedziela, 12 czerwca 2011

Żegnaj południowa wyspo.









Wczoraj był ostatni dzień naszego pobytu u Cory’ego w Seddon. Spędziliśmy tutaj 10 tygodni (bez jednego dnia) i szczerze, nie wiem kiedy ten czas zleciał. Przez większość dni siłowaliśmy się z domem w Blenheim wkładając w to dużo wysiłku ale dzięki temu chyba jest się czym pochwalić. Cały dom z zewnątrz jest pomalowany, zainstalowane są nowe rynny, miejsce na samochód z tyłu domu jest w idealnym stanie. Jest to chyba naprawdę najładniejszy dom w okolicy. Cory co chwilę opowiada jak sprzedawcy w różnych sklepach nazywają nas masochistami ponieważ opalaliśmy cały dom aby zerwać starą farbę. Ale dzięki temu nowy właściciel nie będzie się musiał martwić przez przynajmniej najbliższe 10 lat. Remont jednak się nie zakończył bo pomimo, iż z zewnątrz dom wygląda porządnie to niestety w środku jest jeszcze dużo pracy. Z tym tematem zostawiamy Corego i jego młodszego syna Jamesa ale będziemy, mam nadzieję, mogli śledzić postępy na Facebooku.

Jedziemy właśnie do Christchurch tą samą drogą, którą tutaj przyjechaliśmy na początku kwietnia. Stamtąd mamy wieczorem lot do Auckland. Pogoda pochmurna więc i zbiera się mi na refleksje. Mam świadomość, że ostatni raz widzę krajobrazy południowej wyspy i staram się nacieszyć i zapamiętać jak najwięcej się da. Wiem, że jutro obudzimy się już w dużym mieście. Za oknem nie będzie rozległego widoku na dolinę Awatere, noc nie będzie już tak niesamowicie ciemna i cisza nie będzie tak bardzo boleć w uszach :o) Będą światła drogowe, korki i nocny szum aut przejeżdżających przez ulice. Będzie inaczej. Do tej pory to był dla mnie standard i nigdy nie miałem okazji żyć z dala od miasta. Te cztery miesiące pokazały, że można inaczej. Pomimo, że wiem iż opuszczamy Marlborough na dobre to siedzi w człowieku głupie uczucie które złudnie podpowiada, że zaraz tam wrócimy bo przecież wyjeżdżamy tylko na chwilę. A prawdopodobnie nie wrócimy tu już nigdy. Przed nami ostatnie trzy tygodnie i potem powrót do Polski.

Jeszcze słów kilka o Corym, który okazał się bardzo barwną postacią. Cory jest Amerykaninem. To dużo wyjaśnia porównując z kiwusami jego podejście do pewnych tematów. Zdecydował się rzucić dobrze płatną pracę w firmie farmaceutycznej w której pracował zarówno w Nowej Zelandii jaki i w USA i przyleciał do Seddon zająć się swoimi domami. Każdy jego codzienny wyjazd do sklepu kończył się przywiezieniem czegoś nowego i w ten sposób mieliśmy cztery różne szlifierki, trzy pistolety do opalania, duży odkurzacz przemysłowy, przeróżne zestawy kluczy, bitów itp. Ogólnie cały bagażnik przeróżnych zabawek, które mniej lub bardziej były potrzebne przy remoncie.
Podczas pobytu tutaj kupił także w Stanach kilka gadżetów, które później przywiózł mu jego syn – miernik do sprawdzania wilgotności drzewa, termometr który wykorzystuje wiązkę lasera aby sprawdzić temperaturę danego miejsca oraz teleskop. Było więc czym się bawić :o)

Prawie każdy wieczór po kolacji kończył się rozmową na mniej lub bardziej poważne tematy. Dzięki temu bardzo dużo się dowiedzieliśmy o Corym jak i on o nas. Przyzwyczailiśmy się a nawet myślę, że zżyliśmy z nim. Pomimo różnicy wieku jaka była między nami, cały czas podkreślał, że traktuje nas jak przyjaciół a nie „darmową” pomoc przy remoncie domu. Byliśmy chyba też takim ogniwem pomiędzy nim a jego młodszym synem. To wszystko powoduje, że trochę ciężko na sercu wyjeżdżać i żegnać się. Chyba z wiekiem robie się coraz bardziej sentymentalny. Niewykluczone, że będziemy mieli jeszcze okazję spotkać się z Corym ale tym razem w Krakowie. Dzięki naszej obecności i ciągłym opowiadaniu, że wcale nie jest tu tak strasznie i śnieg nie leży przez cały rok na ulicy Cory postanowił przyjechać, zobaczyć i spróbować tych wszystkich rzeczy o których mówiliśmy. A znając Corego to jest bardzo prawdopodobne…

A tutaj jeszcze małe zestawienie tego jak wyglądał dom przed i po:

Przed:

Po:







wtorek, 31 maja 2011

Rewizyta.









Przez ostatnie dwa tygodnie nic się szalonego nie działo u nas. Remontujemy dom, robimy postępy i już prawie skończyliśmy. Jesień w pełni i co ciekawe w Marlborough jesień jest bardziej zielona niż lato. Wszędzie więcej kolorów. Wzgórza pokryły się zieloną trawą, winorośle przybrały żółto-czerwone kolory i tylko niebo pozostaje wciąż tak samo niebieskie. Ale niestety jest zimniej, a szczególnie w nocy.

Naszą monotonię urozmaicili w weekend Magda z Bartkiem i małą Łucją. Udało im się wyskoczyć na trzy dni z wietrznego i wilgotnego Weli i przyjechali do Seddon. Strasznie fajnie mieć przez chwilę znowu kogoś z Polski w okolicy. Poza tym mogliśmy się w pewnym stopniu zrewanżować za te wszystkie dni spędzone u nich w Wellington.
Chcieliśmy także pokazać jak najwięcej wyspy południowej jak tylko się da w ciągu dwóch dni. Jak już wiadomo, wszystkiego zobaczyć się nie da więc trzeba było robić selekcję. Zaczęliśmy w sobotę od wyprawy do Kaikoury. Po drodze udało nam się zobaczyć wytwórnię soli morskiej oraz okolice farmy Kate (tej od szafranu). Już droga do Kaikoury może być atrakcją samą w sobie. Z lewej strony ocean i foki wylegujące się na skałach, z prawej strony monumentalne zbocza gór a gdzieś na środku wciśnięta droga. Mógłbym jeździć tam i z powrotem tą trasą. Głównym przystankiem jeśli nie celem naszej podróży było Ohau Streams. W sezonie zimowym dziesiątki małych fok wpływa z oceanu do górskiej rzeki i tam czekają na swoje mamy, które polują na jedzenie. Foczki umilają sobie czas zabawami pod wodospadem co wygląda obłędnie. Podczas spaceru pod wodospad można spotkać co chwilę śpiące foki pośród leśnych drzew albo siedzące na skałach i przyglądające się turystom.

W okolicach Kaikoury można też kupić świeże homary, które tego samego dnia pływały jeszcze w oceanie. Wiemy, bo Cory postanowił przygotować taką małą wykwintną kolację. Wyszły wyśmienicie. Świeże homary, dobre pieczywo i dobre wino. Oto cały sekret udanej kolacji.

Niedziela zaczęła się leniwie, właśnie tak jak powinna się zacząć :o) Wspólne śniadanie ze świeżo upieczonym chlebem na zakwasie przywiezionym przez Magdę i Bartka, powolne zbieranie się do życia i planowanie co tu jeszcze zobaczyć. Już koło 12 udało nam się wyruszyć i pojechaliśmy prosto do winnicy Yealands, która jak się okazało jest zaraz za wzgórzem naszej doliny. Po drodze mijaliśmy całe połacie winorośli a przed nami roztaczał się widok na cieśninę Cooka. Pięknie, po prostu pięknie.

Sam budynek winnicy robi niesamowite wrażenie z zewnątrz jak i wewnątrz. Jak się dowiedzieliśmy z krótkiego filmu, głównym celem winnicy Yealands jest maksymalne zredukowanie zużywanej energii. Dlatego też między innymi, właściciele próbują całkowicie wyeliminować konieczność używania kosiarek do koszenia trawy i eksperymentują z nowym gatunkiem owiec – Babydoll Sheep. Jest ona za niska aby obgryzać winorośle ale idealnie wyjada trawę. Nie stosują także pistoletów hukowych aby odstraszyć ptaki wyjadające winogrona ani nie używają swojego szkolonego sokoła, który kosztował 250 000 dolarów !!! Takie wyszkolone sokoły są tutaj bardzo popularne ale gorzej jak któryś ucieknie, tak jak naszemu sąsiadowi. 75 000 dolarów odlatuje w siną dal. Na szczęście mają one przyczepione odbiorniki gps co pozwala na ich tropienie oraz schwytanie. W Yealands Estate wykorzystuje się także obcięte gałęzie winorośli aby ogrzewać przez ich spalanie wodę a także zbierana jest woda deszczowa przez kolektory na dachu. Co ciekawe winnica próbuje także promować plastiowe butelki do wina przy produkcji których jest mniejsze wykorzystanie energii i których późniejszy recykling jest podobno dużo tańszy. Nam jakoś nie przypadło to za bardzo do gustu. Odkręcane plastikowe butelki z winem…. Oczywiście obowiązkowym punktem była degustacja co jest zawsze najmilszą częścią wizyty.

Tak wydegustowani i wyedukowani pojechaliśmy w stronę latarni morskiej na najdalej wysuniętym na wschód punkcie południowej wyspy. Po drodze zatrzymaliśmy się na Marfells Beach i spędziliśmy tam trochę czasu na spacerowaniu, szukaniu muszelek i budowaniu kamiennych figur. Niestety czas płynął nieubłaganie i latarnię trzeba było przełożyć na inny dzień bo Bartek i Magda musieli zdążyć na prom w Picton. Potowarzyszyliśmy im do Blenheim i pochwaliliśmy się jeszcze naszymi postępami przy renowacji domu. Wspólnie ponarzekaliśmy na jakość tutejszego budownictwa i przyszedł czas na rozstanie. My z powrotem pojechaliśmy do Seddon a nasi goście podążyli w przeciwnym kierunku na prom.




wtorek, 17 maja 2011

Urodzinowa niedziela.








Wielkie dzięki wszystkim za życzenia, które otrzymałem. U nas na razie nic się za bardzo nie dzieje. Siedzimy w Seddon i codziennie staramy się kontynuować prace nad domem w Blenheim. Jesteśmy już coraz bliżej końca kolejnego etapu ale do finału jeszcze daleko. Cory co chwilę kupuje nowe „zabawki” i powoli zaczyna brakować na nie miejsca w bagażniku ale dzięki temu udało mi się być w Mitro10 Mega – taka tutejsza Castorama tylko, że dużo lepsza. Wielki sklep w którym można kupić wszystko co potrzebne i niepotrzebne przy wszelkich robotach budowlano-wykończeniowych. Jedno co odróżnia ten sklep od naszych Castoram, Praktikerów i Leroyów to to, że do Mega Mitro10 można wjechać samochodem, do środka :o) Taki McDrive. Wjeżdżasz samochodem, ładujesz towar i przy wyjeździe płacisz. Jest to głównie zaprojektowane dla osób chcących zrobić zakupy wielkogabarytowe ale Coremu to nie przeszkadzało. Zaparkował między regałami i poszliśmy na nogach w głąb sklepu. Amerykański luz.

Urodzinowa niedziela miała oficjalnie upłynąć na dalszym remontowaniu ale jak się potem dowiedziałem była to wersja tylko dla mnie. Rano pojechaliśmy na Farmer Market w poszukiwaniu niepasteryzowanego mleka z którego będziemy robić ser. Tak. Cory kupił zestaw małego serowara i niedługo będziemy delektować się własnoręcznie zrobioną mozarellą. Oczywiście jak znajdziemy to mleko, bo na targu go nie było. Dostaliśmy za to przepyszną kiełbasę z sarny. Oprócz mleka poszukujemy od kilku tygodni korzeni chrzanu, które moglibyśmy utrzeć. Nasz wielkanocny chrzan tak bardzo smakował Coremu, że od tamtej pory nasz gospodarz stara się poruszyć wszelkie możliwe znajomości aby dowiedzieć się gdzie można coś takiego kupić. Jak się okazuje, najbliżej nas chrzan uprawia ktoś w Christchurch czyli 311 km na południe. Może faktycznie jest to pomysł na biznes - otworzyć małą fabrykę chrzanu i sprzedawać gotowy produkt w słoiczkach. W supermarketach można kupić coś chrzanopodobnego ale jest to niezjadliwe. Po pierwsze nie jest to ostre a po drugie jest to słodkie bo dodają do niego mleko kondensowane. Pytanie tylko czy kiwusi przekonaliby się do czegoś co ma wyrazisty smak…

Wracając do mojej urodzinowej niedzieli, prosto z targu pojechaliśmy do Picton. Czyli tam gdzie zaczęła się nasza przygoda z południową wyspą. To tam właśnie przypływają promy kursujące między Wellington. Może się to w najbliższej przyszłości zmienić ponieważ są mocno zaawansowane plany przeniesienia terminalu promowego w okolice Seddon czyli tutaj gdzie teraz mieszkamy. Skróciłoby to znacznie czas podróży a co za tym idzie zmniejszyło koszty. Oczywiście są przeciwnicy jaki i zwolennicy tego pomysłu. Część osób uważa (zapewnie słusznie), że przez to Picton podupanie i ominie go cały ruch turystyczny. Z drugiej strony niektórzy twierdzą, że część osób przypływająca do Picton promem przez fiordy (tutejsze soundy) uważa, że widziała już Malborough Sounds i nie zapuszcza się dalej. Przeniesienie terminalu miałoby zmotywować turystów do świadomego i celowego przyjechania w ten region a nie traktowania go jako punktu wysiadkowego. Oczywiście aby zrealizować cały ten projekt potrzebne są potężne inwestycje i równie potężne pieniądze więc czas pokaże kto miał rację.

Ale wracając do niedzieli :o). W Picton Cory planował zrobienie mi niespodzianki i zabranie nas na rejs JetBoatem pomiędzy fiordami. Niestety nic z tego nie wyszło bo okazało się, że jest już poza sezonem i nic już nie pływa. Ani stateczki typowo wycieczkowe ani motorówki z potężnymi silnikami o płaskich dnach pozwalające na super zabawę. Swoją drogą JetBoaty zostały wynalezione właśnie w Nowej Zelandii. No nic, szkoda. W zapasie Cory miał jeszcze drugą alternatywę. Wujek jego żony, mieszkający w Picton miał jacht. Plan był taki aby się do niego odezwać i wyciągnąć go na rejs pomiędzy malowniczymi zatokami. Brzmi super. Niestety okazało się, że wujek jacht sprzedał…. Miało być tak pięknie a wyszło jak zawsze :o) Ale ogólnie bardzo miło ze strony Corego, że chciał coś zrobić specjalnego i bardzo mu jestem za to wdzięczny. Tyle, że nie zawsze się udaje to co planujemy.

W związku z tym, że niespodziankowy plan trochę się posypał postanowiliśmy wykorzystać ładną pogodę i zwiedzić Marlborough Sound samochodem. Zrobiliśmy dużą pętle jeżdżąc wzdłuż wybrzeża i oglądając co chwilę inny widok na zatoki. Jazda była dodatkowo emocjonująca gdyż kilka nocy wcześniej przeszła duża ulewa i drogą w pewnych momentach była osunięta a czasem na drodze leżały powalone drzewa z kawałkiem zbocza, które spłynęło z góry. Po powrocie do domu był ciąg dalszy urodzin. Był tort, były świeczki, były baloniki i trąbki, czyli wszystko co szanująca się impreza urodzinowa mieć powinna. Nie było czapeczek… Aha, tort Cory upiekł sam. I tak oto, zleciały moje 27 urodziny.

P.S.: Dobrym pomysłem jest świętowanie urodzin na drugiej półkuli bo na drugi dzień zaczynają się pojawiać życzenia z Polski co wydłuża przyjemność. A niektórzy jeszcze bardziej zintensyfikowali moją radość przysyłając życzenia dzień lub dwa później :o). Dlatego jeszcze raz wszystkim dziękuję za pamięć, i życzenia.




sobota, 7 maja 2011

No i zostaliśmy sami...












Cztery miesiące wspólnego podróżowania po Nowej Zelandii zleciały niesamowicie szybko. Chyba za szybko. Mam wrażenie, że nasze wspólne wieczorno/nocne spotkania w Krakowie podczas których planowaliśmy wszystko i wzajemnie się nakręcaliśmy jak to będzie ekstra gdzieś tam daleko na drugim końcu świata, odbyły się tydzień temu.

Przed przylotem chyba każdy gdzieś głęboko obawiał się jak to wszystko będzie wyglądać. Czy tak długi okres wspólnego podróżowania nie okaże się zbyt męczący i nie odbije się na naszych wspólnych relacjach? Cztery różne osoby, cztery specyficzne charaktery. Jeden samochód, jeden namiot. Jedna wielka wspólna przygoda! Poznaliśmy się jeszcze lepiej, wspólne cieszyliśmy się z miłych chwil i wspólnie przeżyliśmy gorsze momenty. To chyba największy sukces. Cztery miesiące pozwoliły nam na jeszcze lepsze wspólne poznanie, ale chyba najwięcej dowiedzieliśmy się o sobie samych.

Krysia i Ignac pomknęli na północną wyspę a my zostaliśmy na południu. Nasza wspólna podróż dobiegła końca. Głupio powiedzieć, że niespodziewanie, bo to było wiadome jeszcze przed przylotem ale jakoś tak nagle nadszedł dzień rozłąki. Już nie będziemy razem odkrywać przypadkowo pięknych plaż. Nie będziemy wspólnie błądzić po nocy szukając noclegu w nie tej miejscowości w której powinniśmy. Kto nam będzie robił nawzajem zdjęcia przy każdej ciekawej skale/wodospadzie/tabliczce? Trzeba będzie prosić jakiś obcych ludzi… Bez sensu.
Na szczęście nasze pobyty w NZ jeszcze się nie kończą. Krysia i Ignac mają przed sobą zapewne piękną trasę do Auckland a zaraz potem białe piaski Rarotonga. My zostajemy w Seddon prawdopodobne do końca maja a potem zobaczymy co nam do głowy strzeli. Mamy także jeden z najwspanialszych internetowych wynalazków jakim jest Skype oraz nasze blogi, które teraz będą się bardziej różniły od siebie :o), co daje namiastkę wspólnego podróżowania.

Zatem wielkie dzięki Krysiu i Ignacy za tak dużą cierpliwość i wyrozumiałość w stosunku do nas, znoszenie wszelkich naszych humorów i wytrzymanie z nami przez ten cały czas. Dzięki też za ten postrzelony pomysł żeby się znaleźć tu gdzie teraz jesteśmy :o)



piątek, 6 maja 2011

Babska szkoła jazdy.








Kurcze, jakby tu zacząć… cholera dostałam pierwszy raz w życiu mandat!!!

Tak, to dobry początek opowieści. Dzień jak co dzień zaczął się od śniadania i prysznica, a następnie pojechaliśmy do miasta (Blenheim) zdzierać resztki farby z domu. Zbliżała się już godzina kiedy musiałam wracać do Seddon na umówione spotkanie w sprawie dodatkowej pracy, więc Cory dał mi swój nowo zakupiony samochód marki Holden (Opel) Vectra Combi zielony, żebym pojechała zrobić zakupy jedzeniowe i wróciła nim do domu. Zrobiłam szybkie zakupy i jadę spokojnie w stronę Seddon i staram się nawiązać kontakt z samochodem, którym jadę pierwszy raz no i co jest ograniczenie do 70 km/h ja mam na budziku 80 km/h i oczywiście nawet tego nie czuję że z tak zawrotną szybkością jadę a tu z naprzeciwka zbliża się radiowóz. Odruchowo spojrzałam na prędkościomierz i szybko nogę ściągnęłam z gazu ale było już za późno, policja włączyła koguta i dawaj zawraca za mną. Zdziwiłam się że to o mnie chodzi ale cóż po jakichś 100 m zatrzymałam się na poboczu. Pan policjant podszedł i z obojętnym tonem zapytał czy zdaję sobie sprawę że przekroczyłam prędkość ? Zrobiłam wielkie oczy, ale nic nie pomogło. Pokazałam polskie prawo jazdy, spisał mnie wypytując które to moje nazwisko i jak się to czyta i wręczył mi mandat. Sprawa ma się tak: przekroczyłam prędkość o 13 km/h i dostałam mandat w wysokości 80 NZ$ !!! Zdzierstwo :p

P.S. Na szczęście Kuba na mnie nie nakrzyczał :*






niedziela, 1 maja 2011

Upiększamy Nową Zelandię.












Już prawie miesiąc jesteśmy u Coryego i od prawie miesiąca remontujemy jego dom w Blenheim. Do tej pory nie chwaliliśmy się naszymi osiągnięciami ale nadszedł ten moment, że mamy co pokazać. Co prawda na razie jest skończona dopiero połowa domu ale duma nas rozpiera i codziennie napawamy się owocami naszej pracy.

Tempo może nie jest oszałamiające ale na usprawiedliwienie muszę powiedzieć, że podczas remontowania jak zawsze wychodzą coraz to nowe rzeczy, które trzeba pilnie naprawiać. Tym bardziej, że jakość domów w których mieszkają Nowozelandczycy mówiąc delikatnie nie jest oszałamiająca. Dlatego też w międzyczasie musieliśmy się zmierzyć z cieknącym dachem, wypadającymi szybami z okien czy ponownym malowaniem części dachu, który nie był dobrze przedtem wyczyszczony. Nasza wrodzona polska dokładność :o) nie pozwala nam pobieżnie przygotować drewnianego domu do malowania, więc przez dwa tygodnie zdzieraliśmy starą farbę, szlifowaliśmy deski, szpachlowaliśmy deski, szlifowaliśmy deski, szpachlowaliśmy deski….. Potem nakładaliśmy podkład, jeszcze raz gładziliśmy ściany tak żeby można było bez wyrzutów sumienia przystąpić do malowania. Pogoda też nie zawsze z nami współpracowała i kilka dni nam uciekło. Tym bardziej, że jest już coraz chłodniej i ze względu na dużą wilgotność możemy teoretycznie teraz malować tylko między 10:00 a 14:00. Nasza działalność nie ogranicza się tylko do malowania ale bawimy się także w architektów ogrodu. Żeby uporządkować trochę boczny wjazd koło domu ścięliśmy sporo krzewów i drzewo. Tak to właśnie ewoluuje nasz wkład w upiększanie Nowej Zelandii.

Przy okazji naszego pobytu w Seddon dokonaliśmy też małej metamorfozy kuchni w domu w którym mieszkamy. Niedużym kosztem ale sporym wkładem pracy, pomalowaliśmy szafki (oczywiście wcześniej szlifując je i usuwając starą farbę), wymieniliśmy rączki oraz pomalowaliśmy ściany i sufit. Żeby być w pełni sprawiedliwym muszę zaznaczyć, że sporą część tej pracy wykonały nasze dziewczęta. Twardo malowały ściany, usuwały jakieś kilkudziesięcioletnie warstwy kurzu i tłuszczu z szafek i odkręcały drzwiczki i rączki.

Efekty naszej pracy można zobaczyć w galerii powyżej :o)


wtorek, 26 kwietnia 2011

U Dużego.









W niedzielne przedpołudnie (3 tygodnie temu :) ) dotarliśmy do naszego nowego „domu” w Seddon, regionie winiarskim Malborough. Pukamy nieśmiało do drzwi i po chwili otwiera nam 2-metrowy facet koło 50-tki. Poczuliśmy się jak aktorzy z kręconego właśnie w okolicach Hobbita :) Cory, który od razu dostał od nas przezwisko Duży, okazał się niezwykle miłym i wyluzowanym facetem, powiedział wszystko jak on to widzi, a resztę dnia aklimatyzowaliśmy się w nowym otoczeniu. Cory jest Jankesem, który ożenił się z Kiwuską i obecnie mieszkają w Arizonie, ale to wcale nie przeszkadza żeby mieć tu jakieś posiadłości. Niestety z biegiem czasu każdy dom marnieje i trzeba go odmalować, pozałatać wszystkie dziury w dachu i to jest właśnie powód naszego przyjazdu.

Dom w którym mieszkamy wymagał niewielkich prac w środku, takich jak pomalowanie kuchni, jadalni, czy umycia okien, co bardzo spasowało nam dziewczynom. Niestety chłopcy musieli się zmierzyć z nieco większym wyzwaniem, ponieważ dom w Blenheim (20 km na północ od Seddon) wymagał zeskrobania starych warstw farby, położenia podkładu, pomalowania dachu, wyszlifowania okien i dopiero wtedy malowania… Ponieważ jest to dość duże przedsięwzięcie część pracy mamy wykonywać w ramach helpixa, a cześć godzin za pieniążki, co nie ukrywam jest świetnym rozwiązaniem. Niestety ja i Krysia nie nadajemy się za bardzo do tak długiej i ciężkiej pracy dlatego Cory załatwił nam przez swoją szwagierkę bardziej babskie zajęcie pod tytułem: zbieranie szafranu. No więc stanęło na tym że chłopcy jeżdżą z Dużym do miasta i pracują ciężko cały dzień od 9:00 do 18:00 a my z Krysią dzielimy dzień na dwa i zazwyczaj jeździmy rano zbierać szafran, a po lunchu wracamy do domu i malujemy aż do kolacji, bo akurat wtedy chłopcy wracają. Potem oczywiście wspólna kolacja, a po niej relaks przy kominku i fajny film albo bardzo interesująca rozmowa z naszym gospodarzem o Polsce i nie tylko. Mniej więcej w takim właśnie schemacie minęły nam 3 tygodnie, na ciężkiej pracy ale dającej wiele satysfakcji. Oczywiście że nie mogło zabraknąć momentów zwątpienia, kiedy po raz 3 próbowałam wymalować pędzelkiem do makijażu równiutkie linie między sufitem a ścianą (taśma malarska nie do końca się sprawowała), ale koniec końców się udało.

Na szczęście w weekendy mamy trochę czasu żeby złapać oddech i nabrać sił na nowy tydzień. Oczywiście nie nudzimy się za bardzo, bo Cory organizuje nam różne rozrywki. W pierwszy weekend mieliśmy imprezę u nas. Nicola (szwagierka Dużego) wyzapraszała wszystkich możliwych sąsiadów na wieczorną kolację żeby przy okazji pochwalić się nami i jej własnymi helpixerami (Francuzem i czterema Dunkami). Oczywiście każdy był świadom remontowych warunków w naszym domu więc wszyscy przynieśli coś do jedzenia… W drugi weekend Cory zabrał nas do winiarni Brancott na prywatne oprowadzanie po piwnicach i hali produkcyjnej, po czym zjedliśmy pyszny lunch w restauracji należącej do winnicy. Mieliśmy także okazję oglądnąć mecz rugby w wykonaniu lokalnych drużyn, oraz pójść na niedzielną mszę do maleńkiego kościoła, gdzie swoją obecnością podnieśliśmy frekwencję o około 20%... Niedziela Palmowa została uwieńczona wspólną kolacją u Nicoli, na którą upiekłyśmy z Krysią domową szarlotkę.

niedziela, 24 kwietnia 2011

Wesołego Alleluja po nowozelandzku !









Wesołego Alleluja!
W tym szczególnym czasie przesyłamy wszystkim gorące życzenia, zdrowych i spokojnych Świąt Wielkiej nocy spędzonych w rodzinnym gronie, mokrego Dyngusa oraz smacznego jajka… i chrzaniku… i mazurka… i babki drożdżowej… i sałatki jarzynowej… :)

W Wielką Sobotę wielkie pieczenie. Bardzo leniwy poranek zaczęliśmy od wizyty w mieście i nie gdzie indziej jak w supermarkecie, żeby zakupić wszystkie potrzebne produkty do naszych wielkanocnych potraw. Niestety Nowa Zelandia jest krajem ubogich tradycji świątecznych, więc postanowiliśmy pokazać wszystkim co dla nas znaczą Święta Wielkiej Nocy. Oczywiście już od tygodnia opowiadamy jak to u nas w Polsce obchodzimy hucznie zarówno Wielkanoc jak i Boże Narodzenie i wszyscy z zaciekawieniem oraz niedowierzaniem słuchali naszych historii. W drodze do domu musieliśmy wstąpić jeszcze do Nicoli po wagę, blaszkę do pieczenia, oraz świeży chrzan i czego się dowiedzieliśmy? Że nasz gospodarz będąc na porannej przejażdżce rowerowej ze znajomymi nazbierał dzikich pieczarek, po czym je usmażyli i zjedli, a po całym fakcie stwierdzili że może nie do końca są pewni czy aby nie są to trujące grzyby, wiec na wszelki wypadek zapakowali resztkę do woreczka i pojechali do szpitala na kontrolę. Na szczęście okazało się że grzyby były dobre i nie musieli im robić płukania żołądków. Cały Cory.

Tak więc po dość nerwowym przedpołudniu zabraliśmy się wszyscy do roboty. Kuba tarł chrzan, Ignaś łupił orzechy, ja zagniatałam pierwsze ciasto, a Krysia odmierzała mi proporcje. Pierwszego mazurka zrobiliśmy według przepisu mojej mamy, czyli bakaliowo-czekoladowego. Oczywiście musieliśmy użyć drugiego spodu, bo pierwszy się spalił :). Drugi mazurek był kajmakowy, też mieliśmy z nim przeboje, bo mleko kondensowane, które kupiliśmy wcześniej było „light” = wstrętne w smaku, więc trzeba było skoczyć do sklepu po normalne. Trzeci natomiast zrobiliśmy w szachownicę. W kwadracikach była na zmianę masa czekoladowa z orzechem włoskim na wierzchu i marmolada pomarańczowa (w tym akurat nam się ciasto minimalnie nie dopiekło). Pomijając wszystkie przygody, wszyscy po raz pierwszy piekliśmy mazurki i wyszły nam wspaniałe w smaku i widoku ;) Jak pod wieczór wrócił Duży ze znajomymi to się nie mogli nadziwić i robili sesje zdjęciowe z mazurkami w roli głównej. Daliśmy im oczywiście do spróbowania chrzaniku, którym także się zachwycali, po czym podgrzaliśmy kolację i wspólnie zasiedliśmy do stołu. No zapomniała bym na śmierć, przecież zrobiliśmy też nasze tradycyjne pisanki w łupinach z cebuli. Tym akurat tak się zachwycili, że każdy zrobił po swojej pisance według naszych wskazówek. Tylko Dużemu się nie udało bo stłukł dwa jajka zanim je udekorował do końca.

Niedzielę Wielkanocną zaczęliśmy od porządnego śniadania – szyneczka, serek żółty, sałata, pomidorek, jajeczko, chrzan i chlebek. Bardzo brakowało nam naszych rodzin ale dzięki zakorzenionym w nas tradycjach urządziliśmy sobie sami nasze małe Święta. Tym razem mieliśmy mało czasu na kontemplowanie śniadania bo chcieliśmy zdążyć na 9:00 rano na mszę do miejscowości Ward. Spakowaliśmy wiec po kawałku każdego z mazurków i pisanki i wybiegliśmy z domu. Oczywiście do kościoła spóźniliśmy się 10 minut i normalnie weszlibyśmy nie zauważeni, ale tutaj kościoły są tak małe, a wspólnoty jeszcze mniejsze, że wzbudziliśmy ogóle zainteresowanie wszystkich obecnych. Jeszcze większy był dla nas szok jak się okazało że msza trwała 25 minut i nie prowadził jej ksiądz tylko starszy parafianin. Po mszy spotkaliśmy się z Kate i pojechaliśmy wspólnie na jej farmę, bo obiecała nas oprowadzić po włościach, ale wcześniej wypiliśmy herbatę i daliśmy mazurki do spróbowania. Wycieczkę po farmie, liczącej ponad 5 tysięcy hektarów zaczęliśmy od wgramolenia się na pakę Toyoty Land Cruiser z 1983r. Siedząc i stojąc zachwycaliśmy się przepięknymi widokami, które wyłaniały się zza każdej górki. Udało nam się nakarmić wielkie byki rasy Angus, które notabene lądują później w McDolaldzie pod postacią kanapki McAngus. Jednak to nie byki są tu dominującym zwierzęciem, tylko owce rasy Merynos, których szczególną wełnę sprzedają do Włoch i Japonii. Kate pokazała nam także drzewa Manuka, posiadające liczne właściwości zdrowotne, dlatego też miód otrzymywany z ich kwiatów jest tutaj uważany za najlepszy, a tym samym najdroższy. Zupełnie przypadkiem Kate zapytała czy wybieramy się na finał polowania na dziki, po czym widząc nasze zdumione i zaciekawione miny zaprosiła nas na lunch i zaoferowała że możemy tam pojechać razem.

Coś co w naszym odczuciu miało być małą imprezą okazało się dużym lokalnym piknikiem. Główną atrakcją był konkurs na największego upolowanego dzika, bieg z dzikiem na plecach przez przeszkody, czy zawody w ryczeniu… co wy na to? Oczywiście nie mogło zabraknąć rozrywek i dla najmłodszych, które mogły z dumą prezentować upolowane przez siebie zające, bażanty i tchórzofretki, za co otrzymywały nagrody w postaci książeczki i loda na patyku. Dzieciaki mogły także wziąć udział w wyścigu, ale zamiast 40 kilogramowego dzika miały na pleckach dźwigać zająca. Mieliśmy tylko na chwilę wpaść i zobaczyć o co chodzi, ale zabawa była tak wspaniała, że spędziliśmy kilka godzin dopingując zmagające się z zającem trzylatki, oraz oglądając dorodne dzikie okazy powieszone na hakach w pięknym rzędzie. Jak widzicie może nie mają tu tak silnych tradycji świątecznych ale wrażeń na pewno nam nie brakowało przez te minione 2 dni… ciekawe co przyniesie jutro.

piątek, 15 kwietnia 2011

Helikopterowe szaleństwo.








Niektórzy z nas mówią że lepiej późno niż wcale. Inni z kolei mówią, że nadzieja umiera ostatnia i jeśli tak jest, to my byliśmy już na stypie po niej gdy dowiedzieliśmy się, że nasza obiecana i cieżko wypracowana wycieczka helikopterem dojdzie do skutku. Ostatni dzień w Athol, zaczął się od pożegnania w Nokomai z Aną i Brianem, po czym na kilka godzin wsiąkliśmy w ogrodzie Adele, żeby jeszcze przed wyjazdem nadać mu ostatecznego wyglądu. Niestety ze smutkiem na twarzach i z Adele trzeba było się w końcu pożegnać i wrócić do naszego maleńkiego domku szykować kolację. Troszkę zmarnowani zabraliśmy się za szykowanie dań, kiedy Ignacy wrócił ze sklepu podekscytowany i cały w skowronkach, oznajmiając nam że mamy się szybko zbierać bo za chwilę przyleci po nas helikopter i zabierze nas na wymarzoną przelotkę ;) Szybki makijaż i zmiana ciuszków i już byliśmy gotowi. Wedle wskazówek Kylie wyszliśmy na pole koło domku i grzecznie czekaliśmy. Żeby dopełnić obraz tej idyllicznej chwili trzeba dodać, że pogoda była wręcz wymarzona. Bezchmurne niebo, bezwietrznie i ciepło. Tak można oglądać Southland z góry. Jak dzieci wypatrywaliśmy na niebie helikoptera i pokazywaliśmy go sobie palcami, gdy wreszcie ukazał się w oddali. Z jeszcze większą euforią wsiedliśmy do środka i obfotografowaliśmy się nawzajem ze słuchawkami na głowie, a nasz pilot Martie śmiał się z nas z niedowierzaniem. Po krótkim wprowadzeniu w zasady bezpieczeństwa wystartowaliśmy. To było bardzo dziwne uczucie jak nagle ziemia oddala się od nas, a my zamknięci w małym pudełku, ze słuchawkami na uszach rozglądamy się dookoła z wielkimi uśmiechami na twarzach i strachem w oczach. Martie zabrał nas na wycieczkę wokół jeziora Wakatipo, ponad szczytami okolicznych gór… widoki po prostu bomba!!! Słońce cudownie odbijało się w jeziorze a na jego powierzchni majaczyły w dole stateczki. Po jakimś czasie wylądowaliśmy na szczycie jednej z gór żeby porobić ładne zdjęcia, po czym pokręciliśmy się jeszcze chwilę ponad górami i wylądowaliśmy z powrotem w naszym „ogródku”. Żałowaliśmy wszyscy że tak krótko to trwało, ale jednogłośnie stwierdziliśmy że przelotka helikopterem warta jest każdych pieniędzy :) Niestety musieliśmy szybko powrócić do porzuconego wcześniej gotowania, jednak poziom euforii nie opadał i byliśmy tak nakręceni, że cały czas wymienialiśmy się wrażeniami. Ostatnia kolacja w polskim stylu przebiegła bardzo miło i wszyscy zachwycali się naszymi daniami, czyli zupą brokułową i gołąbkami ;) a na pożegnanie porobiliśmy sobie grupowe zdjęcia.

P.S. Przepraszam bardzo za brak chronologii, gdyż wpis ten powinien pojawić się 3 tygodnie temu, ale żywcem nie miałam sił się do niego zabrać :) Ewa

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Głębokie południe.








Wszystkiego zobaczyć się nie da. Wiem, wiem, wiem. A może jednak się da?

Nasza podróż na północ przewrotnie zaczęła się od zwiedzania samego południa. Będąc już tutaj nie można było odpuścić wizyty w najbardziej wysuniętym na południu miejscu Nowej Zelandii. Po drodze zwiedziliśmy (choć to może za dużo powiedziane) Invercargill gdzie zobaczyliśmy najstarszy żyjący gatunek gadów, który nie zmienił się od 220 milionów lat – hatterie (tuateria). Udało nam się też zwiedzić ekspozycję dotyczącą Burta Munro, który pochodził z Invercargill i w jego rolę wcielił się Antony Hopkins w filmie „The World`s Fastest Indian”. Oczywiście był tam motor używany przy kręceniu filmu, który jest wierną repliką motoru na którym został ustanowiony rekord prędkości wynoszący 183,58 mph (295,44 km/h). Zanim pogoda się popsuła udało nam się zrobić zdjęcia na „turystycznym” końcu nowej Zelandii – półwyspie Bluff. Bluff to tak naprawdę duża miejscowość portowa poniżej Invercargill, słynąca z wyśmienitych ostryg. Tutaj także zaczyna się krajowa droga numer 1 biegnąca aż na samą północ do Picton skąd odpływają promy na północną wyspę.

Przed nami jeszcze były dwa punkty do zobaczenia przed zmrokiem – Slope Point oraz skamieniały las. O ile Slope Point, który jest faktycznym południowym końcem Nowej Zelandii jest dostępny zawsze bez względu na pogodę o tyle skamieniały las można oglądać tylko podczas odpływu i najlepiej za dnia. Na Slope Point po krótkim spacerze zrobiliśmy sobie oczywiście pamiątkowe zdjęcia dokumentujące nasze najbliższe położenie względem bieguna południowego (mieliśmy do niego 337 km bliżej niż do równika) i popędziliśmy żeby zdążyć zobaczyć las. Niestety jak już dojechaliśmy na miejsce było już za ciemno żeby przyglądać się pozostałościom po prehistorycznym lesie i oglądać żółtookie pingwiny. Trzeba było przełknąć gorycz i jechać do umówionego noclegu. Tutaj się dopiero zaczęło. Będąc jeszcze w Invercargill Ewa zadzwoniła na kemping i zarezerwowała nam domek. Ja byłem święcie przekonany, że numer który podałem jest numerem na kamping Hiltop i tam nas zaprowadził gps. Zanim udało nam się go znaleźć musieliśmy oczywiście pokluczyć po lokalnych drogach nadrabiając trochę drogi i tracąc coraz więcej czasu. Z wielką ulgą w końcu dojechaliśmy pod wskazany adres ciemną nocą po drodze spotykając na drodze krowę, kury, owce, sarnę i posuma. Jakie było nasze zdziwienie gdy okazało się, że nie ma dla nas żadnej rezerwacji i nikt nic nie wie o naszym telefonie. Po dłuższej analizie i ponownym telefonie pod wskazany numer okazało się, że nasz nocleg jest o jakieś 25 km dalej… To nie był mój dzień…. Tym bardziej, że rano przed samym wyjazdem z Athol próbowałem znaleźć kluczyki do domku i samochodu i oczywiście nie udało mi się tym bardziej, że samochód był już całkowicie zapakowany i trzeba byłoby wszystko znowu wyciągać i ponownie układać. Ostatni dzień marca należy wymazać z pamięci :o)

Dalej miało być już tylko lepiej. G…. prawda :o) Wstaliśmy pełni optymizmu po wieczornym seansie terapeutycznym, który nas oczyścił ze złych emocji i pojechaliśmy zwiedzać Cathedral Caves. Są to 30 metrowe jaskinie nad brzegiem morza, które można zwiedzać tylko podczas odpływu, bo wtedy jest do nich dostęp. Z informacji podanych w gazecie oraz przewodniku wstęp miał być możliwy między 7 a 10 rano. Niestety nie był. Nie wiedzieć czemu brama prowadząca na plażę była zamknięta. Czyżby kolejny czarny dzień? Trochę podcięło nam to skrzydła ale trzeba było jechać dalej i korzystać z poprawiającej się pogody. Na szczęście udało nam się zrealizować kolejne punkty naszej wycieczki i dzięki temu mamy zdjęcia :o) przy wodospadach McLeans oraz przy Jacks Blowhole. Wodospady wiadomo jak wyglądają natomiast co to jest ten Jacks Blowhole? Sami do końca nie wiedzieliśmy. Po półgodzinnym spacerze ze stromymi podejściami i zejściami naszym oczom ukazała się wielka dziura w ziemi. Wow, nie? :o) A teraz sedno całej sprawy. Jacks Blowhole znajduje się 200 metrów od linii brzegowej i ma wymiary 144 m długości na 68 m szerokości oraz sięga 58 metrów w dół. Jest połączone z linią brzegową siecią jaskiń co powoduje, że będąc w głębi lądu i patrząc w dół widzimy wodę morską i fale, które wpływają i rozbijają się o strome ściany. Wspaniałe wrażenie szczególnie po zaskakująco długiej trasie jaką trzeba pokonać aby dojść z parkingu. Żeby móc opuścić samo południe Nowej Zelandii bez wyrzutów sumienia, musieliśmy jeszcze pojechać na Nugget Point. Po drodze zatrzymaliśmy się na plaży gdzie znajduję się kolonia pingwinów żółtookich oraz punkt obserwacyjny. Jednak bez lornetek udało nam się ujrzeć jednego tylko pingwina, tym bardziej że byliśmy trochę za wcześnie. Pingwiny wychodzą z wody do swoich gniazd przeważnie na 2-3 godziny przed zachodem słońca. Ale jak to mówią, lepszy jeden pingwin na plaży niż stado w wodzie. Po dotarciu na Nugget Point musieliśmy się trochę wzajemnie motywować i wykrzesać resztki sił na kolejny dłuższy spacer. W podjęciu decyzji nie pomagała iście nowozelandzka pogoda – na zmianę prażyło słońce albo padał deszcz. Jednak warto było. Latarnia morska na wschodnim cyplu Nowej Zelandii i widok na Pacyfik we wspaniały sposób podsumowały naszą wizytę na południu. Teraz już z każdym kilometrem będziemy bliżej domu.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Na nas już czas...



I nadszedł ten dzień, kiedy opuszczamy nasze małe Athol i ruszamy w nowe miejsce. Dziwne to uczucie. Człowiek jednak bardzo się przywiązuje do miejsc i do ludzi, którzy go otaczają. Spędziliśmy tu dużo więcej czasu niż zamierzaliśmy ale dzięki temu chyba nigdy nie zapomnimy tego wszystkiego co tutaj przeżyliśmy. Poznaliśmy kilka wspaniałych osób ale także kilka podniosło trochę nam ciśnienie od czasu do czasu. Bądź co bądź, warto było ! Nauczyliśmy się trochę nowozelandzkiego luzu – przestaliśmy kontrolować jaki jest aktualnie dzień tygodnia (chociaż żyjąc na farmie nie ma czegoś takiego jak dni robocze i weekend – jak to tutaj mówią „każdy dzień to poniedziałek”), zaczęliśmy zostawiać kluczyki w stacyjce podczas robienia zakupów a ja dodatkowo nie noszę przy sobie pieniędzy, portfela ani komórki. Rzeczy ogólnie nie do pomyślenia w Krakowie.

Przed przyjazdem do Athol nie wiedzieliśmy w ogóle gdzie to jest i co zastaniemy na miejscu. Po ponad miesięcznym pobycie wiemy już jak zabić owcę i jelenia, jak je oskórować i przygotować do porcjowania (co prawda głównie teoretycznie ale od czegoś trzeba zacząć). Wiemy jak się jeździ traktorem (nie tylko w teorii ale nawet w praktyce) oraz jak odpalać i prowadzić przeróżne rodzaje quadów. Gumiaki stały się najlepszym obuwiem do pracy a pęcherze na rękach przestały już tak szybko się pojawiać.
Pewnie nigdzie już tak nie będzie smakować jagnięcina, choćby była sprowadzana z samej Nowej Zelandii. Prawdopodobnie nie będziemy już mieli szansy pomagać przy przeganianiu owiec, szczepieniu ich oraz strzyżeniu. Nie wiem też, czy będziemy też kiedyś pracować dla osoby u której w ogródku ląduje helikopter żeby zabrać gości na wycieczkę. Ot maleńka miejscowość gdzieś na dole południowej wyspy a tyle doznań i niezapomnianych wrażeń.

Przed nami kolejna niewiadoma. Jedziemy na samą północ do regionu Marlborough, który słynie z najlepszych winnic w Nowej Zelandii. Jeszcze nas tam nie było. Nie wiemy co tam zastaniemy i kogo spotkamy. Czy nasze odczucia będą lepsze czy gorsze? Dowiemy się już niedługo…


poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Wycieczka do Milford Sound.



Milford Sound, obowiązkowy punkt każdej wycieczki na południową wyspę. Dziewicze tereny największego parku narodowego w Nowej Zelandii są rajem dla wielbicieli pieszych wycieczek. Ilość, długość oraz różne poziomy zaawansowania tras ściągają tutaj pasjonatów trekkingu z całego świata. Jedna z najbardziej popularnych tras „Milford Track” jest co roku odwiedzana przez prawie 14.000 osób co powoduje, że należy rezerwować miejsca na szlaku z wyprzedzeniem. 54 km tej trasy pokonuje się przez 3 dni, nocując w specjalnie przygotowanych chatach na szlaku. My do Milford dojechaliśmy samochodem i 120 km trasę z Te Anau do Milford Sound pokonaliśmy w 6 godzin. Można ją przejechać w 2 godziny ale po co? W naszym odczuciu ta trasa była dużo bardziej ciekawa niż rejs po fiordach (tutaj soundach). Plan minimum obejmował 13 pozycji i udało nam się zrealizować z niego 12 (nie zobaczyliśmy tylko „znikającej góry” ale może to o to chodziło?). Po drodze były m.in. wodospady (jeden 260 metrowy), wiszące mosty, ponad kilometrowy tunel, lustrzane jeziora w których odbijały się szczyty Alp Południowych, przełomy górskich rzek które tworzyły niesamowite formacje skalne. My także zdobyliśmy się na wysiłek i pokonaliśmy jedną trasę na piechotę :o) Zajęło nam to całe 50 minut i był to raczej spacer po lesie przy jeziorze. Sam rejs statkiem po zatoce Milford Sound nie był czymś niezwykle nadzwyczajnym. Owszem, wrażenie jakie wywierają pionowe skały wyłaniające się z wody i pnące do samego nieba zapiera dech w piersi. Wodospady spadające prosto z tych zboczy do wody pod które można podpłynąć i ogarniające uczucie ogromu otaczającej człowieka natury to jest dla mnie Milford Sound. Podobno najlepiej przyjechać tutaj podczas ulewnego deszczu bo dzięki temu wodospady, które widzieliśmy są jeszcze większe i jest ich dużo więcej. Nie trudno o taką pogodę zważywszy na fakt, iż jest to jeden z najbardziej mokrych rejonów na świecie. Nas na szczęście deszcz oszczędził.

W drodze powrotnej w samochodzie była burza mózgów jak przekazać naszym gospodarzom wiadomość o zamiarze przeprowadzki na północ. Pod uwagę braliśmy wszelkie możliwe scenariusze rozwinięcia się rozmowy. Nie chcieliśmy rozstawać się w złej atmosferze bo trochę się już z nimi zżyliśmy i dzięki nim poznaliśmy jak wygląda prawdziwe życie na farmie w Nowej Zelandii. Jednak też musieliśmy myśleć o nas i naszym dalszym pobycie. Dlatego też decyzja o przeprowadzce zapadła definitywnie i późnym wieczorem zajrzeliśmy do nich żeby przegadać temat. Ku naszemu zaskoczeniu rozmowa była rzeczowa i można było odnieść wrażenie, że Kylie i Robert się spodziewali tego co im powiedzieliśmy. Trochę im to oczywiście pokomplikuje przygotowania do ślubu bo pokładali duże nadzieje w naszej czwórce ale mają jeszcze prawie 4 tygodnie. Pokrzepieni takim przebiegiem rozmowy wróciliśmy do naszego domku aby powoli ustalać plan podróży na północ.





poniedziałek, 21 marca 2011

Polski język dla obcokrajowców.



Nie zapominamy o krzewieniu kultury polskiej na obczyźnie i gdy się da staramy się mówić o naszym pięknym kraju a także przemycać kilka słów. Przeważnie są to najbardziej uniwersalne i praktyczne stwierdzenia jakie najszybciej się można się nauczyć. Tak więc część społeczeństwa Athol wie już co to znaczy „dzień dobry” „tak” „nie” oraz oczywiście „na zdrowie” :o)
Podczas pobytu u Rysia, który był w Polsce w 1995 roku, znalazłem dwie książki, które są ściśle związane z tematyką lingwistyczną. Pierwsza z nich to podręcznik do nauki języka polskiego „Let`s learn Polish” z 1981 roku, z którego niewątpliwie można się nauczyć gramatyki i słownictwa a także wiele wynieść na temat naszych obyczajów i przyzwyczajeń. Podręcznik jest pełen czytanek o przygodach m.in. Ewy Sarneckiej. Jedną z nich przedstawiam poniżej:

„Ewa weszła do restauracji i usiadła przy małym stoliku. Zwykle zjadała szybko kluseczki, placki ziemniaczane lub kaszę z mlekiem w barze mlecznym, ale dziś postanowiła zjeść na odmianę obiad w pierwszorzędnej restauracji.
- Proszę kartę – powiedział kelner podając jej spis potraw.
- Dziękuję.
Ewa zaczęła studiować spis potraw. Zup nie jadała, ale prócz bulionu i zupy grochowej był jeszcze czysty barszcz, który bardzo lubiła. A jakie mięso? Pieczona gęś, indyk – drogie. Rosołowe, pieczeń wołowa czy wątróbka? Nie, weźmie kotlet cielęcy z groszkiem. Czy napić się czegoś? Wódki nie piła. Woda sodowa czy lemoniada po mięsie? Nie. Butelki wina nie wypije sama. Lepiej napije się piwa.”

A druga pozycja to przewodnik po Polsce, który z tyłu posiada część praktyczną z małym słowniczkiem najbardziej użytecznych stwierdzeń, które mogą się przydać na co dzień. Jak każdy szanujący się słownik, tak i ten posiada trzy kolumny: znaczenie polskie, odpowiednik w języku angielskim oraz najciekawszą kolumnę „jak to przeczytać”. Wszystko super dopóki przegląda się ten słowniczek i od razu widać o co chodzi. Jednak jak pewnego wieczora próbowaliśmy zgadywać co może mieć na myśli osoba próbująca przeczytać fonetyczną wersję stwierdzeń kładliśmy się ze śmiechu. Spróbujcie odgadnąć wszystkie znaczenia nie patrząc od razu na prawą stronę tabelki:

gen coo ya dziękuję
proshay proszę
jane dobray dzień dobry
dobray vieer-chew dobry wieczór
dovitzania dowidzenia
puh-shay prusham przepraszam
e-lay toe coshtu yea? ile to kosztuje?
tuh-chow bin chciałbym
tuh-chow wa bim chciałabym
juh-ja yest? gdzie jest?
yak dwugo ? jak długo?
dobray dobry
zuh-wee zły
gorronso gorąco
zhim-no zimno
zigh-vente zajęte
ot farrtay otwarte
zam kuh ni-ente zamknięte
ya nie vee-em ja nie wiem
ya potsh shay boo yea ja potrzebuję
tak soufka taksówka