czwartek, 30 czerwca 2011

Kraj kangurów.









Po trzech dodatkowych dniach spędzonych „przymusowo” :o) na Samoa udało nam się w końcu opuścić tą piękną wyspę i dolecieć szczęśliwie do Sydney. Największe miasto w Australii jest naszym ostatnim punktem wycieczki, potem już tylko jeden dzień w Auckland na przepakowanie walizek i wracamy do domu.

Sydney przywitało nas w niedzielne południe słoneczną, choć nieco chłodną pogodą. Nie daliśmy się jednak zmęczeniu i pełni energii ruszyliśmy do naszego noclegu, aby zostawić toboły i zapuścić się w miejską dżunglę. Już w taksówce pierwszy niepokój… pan taksówkarz nie miał w GPSie takiej ulicy jaką mu podaliśmy, więc szybko wróciliśmy na lotnisko i w Internecie sprawdziliśmy jeszcze raz wszystkie dane i na GoogleMaps też i istniała taka ulica, tylko miała dwa numery więc nic dziwnego że GPS nie mógł jej odnaleźć. Wróciliśmy z powrotem, podaliśmy inne ulice blisko naszego celu i udało nam się dojechać. Zadowoleni wysiedliśmy i próbujemy się dodzwonić do domofonu, a tu kolejna panika w oczach… taki numer mieszkania nie istnieje… brrrrrr….. Dobra, udało nam się znaleźć słabiutki zasięg gdzieś pod klatką i szukamy w necie bardziej dokładnych informacji, aż w końcu zaangażowaliśmy pana portiera w poszukiwania i udało nam się znaleźć właściwe mieszkanie, a dziewczyny czekały już na nas z uśmiechami na twarzach nieświadome naszych problemów. Mile zaskoczeni mieszkaniem, rozpakowaliśmy się, dopytaliśmy gdzie, co i jak i zaczęliśmy odkrywanie uroków tego pięknego miasta od jego ścisłego centrum, czyli wybrzeża ze słynną operą. Widoki dokładnie takie jak na pocztówkach! To w zasadzie pierwsze takie wielkie miasto jakie wspólnie zwiedzamy. Mnóstwo wieżowców i ludzi pędzących dookoła a gdzieś w środku takie dwa robaczki maszerują i się rozglądają na wszystkie strony… W te kilka godzin zrobiliśmy mały rekonesans i plan na dalsze zwiedzanie. Obeszliśmy kilka razy dookoła budynek opery, wdrapaliśmy się na Harbour Bridge i pobłądziliśmy między wieżowcami, poczym wykończeni wróciliśmy do mieszkania i bez kolacji padliśmy do spania.

Poniedziałek rozpoczęliśmy od pysznej jajecznicy na szynce a następie wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy do centrum. Tam kupiliśmy bilety na wodną taksówkę, która zawiozła nas pod Taronga Zoo. Praktycznie calutki dzień spędziliśmy w tym niezwykłym zoo, podziwiając śpiące miśki koala, różne gatunki kangurów, świetny pokaz fok i całe mnóstwo innych zwierząt. Zrobiliśmy ze trzy podchody aby zobaczyć dziobaka, ale się tak schował że się nam nie udało :( Wróciliśmy do centrum i po długim spacerze kupiliśmy na kolacje pizze na wynos, usiedliśmy sobie w Hide Park’u i razem z posumami skonsumowaliśmy pyszną peperoni… Wcale nie chciało nam się jeszcze wracać do domu, dlatego , zrobiliśmy sobie kolejny spacer na wybrzeże i Kuba porobił zdjęcia opery i mostu nocą. Po tej przechadzce zaczęliśmy tracić czucie w nogach i więc wróciliśmy do mieszkania i znów tez sam scenariusz – godzina 20:30 a my w łóżku głośno już chrapiemy.

We wtorek już od 6 rano byliśmy na nogach, zjedliśmy kolejne pyszne śniadanie z normalnymi świeżymi bułkami i po raz kolejny udaliśmy się do centrum Sydney. Tym razem zwiedzanie zaczęliśmy od Anzac War Mamorial, czyli pomnik upamiętniający poległych na I i II Wojnie Światowej. Pomnik, a w zasadzie mały budynek został wybudowany w 1934 r. ale wygląda jakby miał zaledwie kilka lat. Czysty, zadbany, bardzo dobrze przygotowany dla zwiedzających i przede wszystkim pracują tam mili ludzie, którzy z uśmiechem na twarzach witają turystów, opowiadają co dane rzeźby symbolizują i każą robić tyle zdjęć na ile ma się ochotę. Kolejnym punktem wycieczki było Australian Muzeum, gdzie oglądaliśmy wystawę o rajskich ptakach, o aborygenach i ich sztuce, a także o tym jak byli okrutnie traktowani przez lata we własnym kraju, wystawę szkieletów różnych zwierząt i kilka jeszcze innych mniej już ciekawych. Odwiedziliśmy także Katedrę Świętej Marii, bardzo piękny i imponujący budynek, z boku którego stała dumnie rzeźba Jana Pawła II a u jego stóp leżały biało-czerwone goździki. Stamtąd wsiedliśmy w Monorail Train, czyli taką śmieszną kolejkę jednotorową, która jeździ dookoła centrum, ale jakieś 5 metrów nad głowami przechodniów, po czym na jednym z przystanków wyskoczyliśmy i zwiedziliśmy Muzeum Marynistyczne. Główna wystawa poświęcona była Robertowi Scott, angielskiemu polarnikowi, który w 1910 roku rywalizował z Norwegiem Amundsenem o zdobycie bieguna południowego. Oprócz tego można było oglądać najszybszą łódkę na świecie oraz jacht na którym Kay Cottee jako pierwsza kobieta na świecie opłynęła samotnie ziemię bez zawijania do portu w 1987 r. Dalej zrobiliśmy spacer do chińskich ogrodów, otoczonych zewsząd wysokimi wieżowcami, ale przekraczając tylko mury tego ogrodu od razu wyczuwało się spokój i harmonie płynącą z tego magicznego miejsca. Na koniec dnia pochodziliśmy jeszcze po jednej z najbardziej prestiżowych ulic centrum na której mieszczą się same bardzo drogie i markowe sklepy. Więc tylko się nią przeszliśmy :) Wstąpiliśmy również do kilku sklepów z pamiątkami i zaopatrzyliśmy się w ręcznie zdobione bumerangi i aborygeńskie malowidła. Jeszcze tylko powtórka pysznej pizzy i powrót do mieszkania.

Na ostatni dzień naszego pobytu w Australii zaplanowaliśmy kawę na szycie Sky Tower i podziwianie pięknej panoramy wybrzeża, jednak byliśmy tak wykończeni tymi wielogodzinnymi spacerami, że jednak zostaliśmy na naszym osiedlu i relaksowaliśmy się w jacuzzi i saunie, rozciągając obolałe mięśnie. Spakowaliśmy nasze tobołki i pojechaliśmy na lotnisko mówiąc Australii do zobaczenia :o)





niedziela, 26 czerwca 2011

Fao Fao i nowi znajomi.









Fao Fao Beach Fale to było miejsce naszego pobytu na wyspie Upolu. Malutka miejscowość na dokładnie przeciwnym końcu niż przystań promowa. Spodziewałem się, że będzie to rejon bardziej tętniący życiem niż Manase na Savaii, gdyż w pobliżu jest plaża Lalomanu opisywana jako najpiękniejsza plaża na Samoa. Nic bardziej mylnego. Południowe wybrzeże zostało nawiedzone 29 sierpnia 2009 roku przez tsunami, które zmiotło z powierzchni ziemi nadbrzeżne wioski. W Saleapaga, gdzie mieszkaliśmy większość ludzi przeniosła się w wyższe rejony wyspy pozostawiając w dole puste domy. W tylko tej okolicy zginęło 32 osoby co upamiętnia pomnik przed kościołem a ogólnie śmierć poniosło ponad 220 osób. Jednak życie toczy się dalej i Samoańczycy szybko odbudowali „ośrodki” turystyczne i znowu można wypoczywać na wspaniałych plażach. Przeważnie są to interesy prowadzone przez całe rodziny dzięki czemu mogliśmy podglądać niektóre z tradycyjnych zachowań. Był oczywiście pokaz taneczny Fia Fia, zakończony akrobacjami z ogniem, do posiłków często gospodarze grali na żywo i śpiewali (z różnym rezultatem :o) ) a także w niedzielny poranek mogliśmy oglądać przygotowania tradycyjnego lunchu.

To`ona`i to nazwa posiłku spożywanego po niedzielnej mszy. Przygotowania zaczynają się bladym świtem i zajmują się tym wyłącznie mężczyźni. Głównym miejscem przyrządzania jedzenia jest umu czyli duże ognisko w którym rozgrzewa się kamienie na których potem kładzie się jedzenie. Część osób zajmuje się obieraniem bread fruit – jest to lokalne warzywo, które po upieczeniu smakuje podobnie jak chleb, kolejna osoba obiera kokosy i ściera miąższ z którego potem będzie wyciskać mleczko. Głównym posiłkiem jest często wieprzowina, więc trzeba także złapać świnkę i ją oprawić. Nie jest to najprzyjemniejszy widok i Ewa potem nie mogła wziąć do ust mięsa z tego powodu :o) Tutejszym przysmakiem jest Palusami czyli zwinięte liście rośliny taro nadziewane mleczkiem kokosowym. Tak przygotowane potrawy zostawia się na palenisku i wszyscy idą na mszę do kościoła. Poszliśmy i my.

Msza była wyjątkowo długa jak na nasze standardy bo trwała 2 godziny ale mieliśmy okazję być świadkami samoańskiego ślubu :o) Prawdę powiedziawszy to nie było to nic nadzwyczajnego. Jak później wytłumaczył nam ksiądz, świeże małżeństwo żyło ze sobą już od dobrych kilku lat miało dzieci i postanowili, że czas najwyższy się pobrać. Czysta formalność, bez wyniosłych ceremonii. Ksiądz pobłogosławił, założyli sobie obrączki a potem wrócili na swoje miejsca przy czym kobieta siadła z przodu a świeży mąż 5 rzędu z tyłu. Oczywiście byliśmy jedynymi palagi jak tutaj nazywają białych więc zostaliśmy poproszeni aby wstać i coś powiedzieć o sobie :o) Mieliśmy też prywatne kazanie po angielsku bo ksiądz chciał nam wytłumaczyć o czym ono było. Ogólnie było bardzo miło, Samoańczycy dużo śpiewają i do tego mają bardzo radosne pieśni w przeciwieństwie do naszych. Często także podczas śpiewania jest podział na głosy męskie i damskie co brzmi świetnie. Wszystkie kobiety są ubrane na biało wraz z białymi kapeluszami a mężczyźni w swoich odświętnych koszulach i spódnicach.

W Fao Fao poznaliśmy także kilku bardzo miłych ludzi z którymi można było porozmawiać podczas posiłków. Co ciekawe spotkaliśmy m.in. małżeństwo z Nowej Zelandii mieszkające w Gore, które zna rodzinę Soperów z Athol a w szczególności ojca Richarda czyli brata Winstona oraz Adele. Strasznie ten świat mały. Przypadkowo też zaprzyjaźniliśmy się z parą z Australii. W poniedziałek rano wyjeżdżali na drugą wyspę a jako, że ostatni autobus odjechał z Salepaga o 7:00 rano my nie mieliśmy się jak dostać do wypożyczalni samochodów. Ewa więc ich szybko zaczepiła czy nie mogliby nas podrzucić w okolice Api bo tam łatwiej znaleźć autobus do miasta. Nie było łatwo ale to ze względu na ilość bagażu jaką mieli ze sobą. Przylecieli z Australii na Samoa na kilka dni, potem lecą na Hawaje na ślub znajomej a w drodze powrotnej do domu zatrzymują się w Queenstown w NZ aby pojeździć na snowboardzie. Mieli więc ze sobą ubrania od kostiumu kąpielowego po rękawiczki i kurtki zimowe oraz sprzęt do nurkowania. Deski na szczęście wypożyczają w NZ :o). Ściśnięci na tylnym siedzeniu i obładowani torbami ale szczęśliwi, że udało nam się złapać transport jechaliśmy przez całą wyspę. Okazało się, że dziewczyna jest ze stanów ale mieszka w Australii i pracuje jako biolog morski, głównie nurkując… A chłopak jest pilotem samolotów pasażerskich linii Virgin…. (ma 27 lat i jest o połowę chudszy ode mnie). Chciałem ich tam udusić :oD Ale przesympatycznie się nam rozmawiało, pozwiedzaliśmy wspólnie kilka miejsc po drodze i wymieniliśmy się kontaktami przy pożegnaniu. Okazało się później, że spotkaliśmy się w tym samym hotelu w Apii gdzie my czekaliśmy na wylot a oni robili sobie krótki odpoczynek przed lotem na Hawaje.



sobota, 25 czerwca 2011

Czekając na samolot.








To był dziwny dzień. Wszystko było zaplanowane, specjalnie wypożyczyliśmy samochód z Apii na dwa dni żeby w środę móc przyjechać z Saleapanga gdzie spędziliśmy ostatnie 5 nocy bo ostatni autobus do Apii z odjeżdżał o 7 rano :o/ Po drodze jeszcze zwiedziliśmy muzeum Roberta Luisa Stevensona, autora m.in. „Wyspy skarbów” i „Dr Jeckyl i Mrs Hyde”, który osiedlił się na Samoa aby podreperować swoje zdrowie a także pozjeżdżaliśmy ze skał po których spływa górska rzeka. O 15:00 oddaliśmy samochód, zrobiliśmy ostatnie zakupy i poszliśmy szukać autobusu na lotnisko. Rzutem na taśmę udało się złapać ostatni w danym dniu, oczywiście przepełniony z głośną muzyką. Ciągle nie wiem jak do takiego autobusu może się zmieścić tyle osób. Już się wydaje, że to maksimum a na kolejnym przystanku wsiadają jeszcze dwie osoby. Przytulony do plecaka, który zasłaniał mi wszystko dookoła, gdzieś na tylnym siedzeniu przez ponad godzinę jechaliśmy na lotnisko. W końcu dotarliśmy i pierwszą osobą, która nam powiedziała że coś jest nie tak był pan parkingowy. Z szerokim uśmiechem na ustach zakomunikował, że dziś nic nie lata. Trochę zdezorientowani wierzyliśmy, że na lotnisku będą pasażerowie, ktoś z linii lotniczych i dowiemy się jakiś szczegółów. Nie było nikogo. Dosłownie. Łącznie z nami na lotnisku były dwie panie ze sklepu z pamiątkami, pani z firmy wypożyczającej samochody i jej klient oraz jeden pan taksówkarz. Wszystko, ale to dokładnie wszystko pozostałe było zamknięte. Zero informacji, możliwości podłączenia się do Internetu, zadzwonienia gdziekolwiek, nie mieliśmy nawet lokalnych pieniędzy bo wszystko już wydaliśmy. Byliśmy totalnie zagubieni a jeszcze bardziej wkurzeni. Ale chyba ktoś nad nami czuwał bo osoba, która wypożyczyła samochód zaoferowała nam podwiezienie z powrotem do Apii. Zawsze to lepsze rozwiązanie niż koczowanie na totalnie pustym lotnisku. Okazało się, że zabrał nas delegat FIFA, który jest odpowiedzialny za nadzór m.in. nad wyspami Pacyfiku pod kątem rozbudowy infrastruktury piłkarskiej, popularyzowania tego sportu itp. Większość roku spędza na podróżach z kraju do kraju, od hotelu do hotelu. Przyjechaliśmy z nim pod siedzibę linii lotniczych, które były już zamknięte więc następnie udaliśmy się do jego hotelu bo możliwe, że tam spotkamy kogoś z pasażerów. Na recepcji niestety dużo więcej się nie dowiedzieliśmy, pozostałych pasażerów nie spotkaliśmy ale trzeba było gdzieś zostać na noc. Gdyby nie nasz nowy znajomy, prawdopodobnie nie dostalibyśmy pokoju w hotelu bo oczywiście wszystkie pokoje były zarezerwowane (taka była oficjalna informacja). Ale, że jako on jest już stałym gościem tutaj, zna większość obsługi i co najważniejsze właścicielkę hotelu po dłuższej chwili znalazł się dla nas pokój. W końcu można było wziąć prysznic, przebrać się i próbować dalej kontaktować się z kimkolwiek z linii lotniczych. Niestety bez skutku. Nie pozostało nic innego jak pozostawić próby na kolejny dzień. Poszliśmy na kolację do hotelowej restauracji co bardzo poprawiło nasze humory i dowiedzieliśmy się jeszcze przy okazji, że w tym samym hotelu są nasi znajomi z Fao Fao Beach Fale, którzy podrzucili nas dwa dni wcześniej do Apii. Ogólnie wszędzie spotykaliśmy osoby z którymi mieszkaliśmy albo na Savaii albo na Upolu. Bardzo fajne uczucie.

Zaraz po śniadaniu, poszliśmy do biura w centrum miasta żeby cokolwiek się dowiedzieć. Niestety srogo się zawiedliśmy bo pani za biurkiem powiedziała, że oni nie są upoważnieni do udzielania jakich kol wiek informacji, może nam dać numery telefonów i z poczty możemy sobie zadzwonić. Ewentualnie ona nas może połączyć ale to będzie kosztowało 20 Tala… No normalnie idzie ręce załamać. Wzięliśmy numery i pomaszerowaliśmy z powrotem do hotelu. Zaczęło się wydzwanianie przez Skypa na wszelkie infolinie. Znamy już większość muzyczek jakie są wgrane w centrale telefoniczne. Po prawie godzinnym wyczekiwaniu na połączenie zrezygnowaliśmy. Pozostały jeszcze dwa numery, które szczęśliwie okazały się trafne. Po krótkiej rozmowie z panią i wytłumaczeniu, że pomimo iż mamy bilet przez Auckland to chcemy lecieć bezpośrednio do Sydney gdzie nie ma chmury pyłu wulkanicznego, udało się przełożyć nasz lot na jutro na 7:00 rano. Uzgodniliśmy też, że linie lotnicze zapewnią nam transport z hotelu na lotnisko oraz pokryją koszty noclegów i śniadania. Więc nie jest źle :o) Tak oto w ten sposób, korzystamy jeszcze ze słońca i obijamy się na Samoa. Jutro mam nadzieję będziemy już w Sydney.

P.S.: Aktualizacja: mamy jeszcze jeden dzień przesunięcia więc mamy nadzieję wylecieć stąd w sobotę rano (czyli w niedzielę Polskiego czasu).



piątek, 24 czerwca 2011

Autobusem przez Samoa.








Jak ktoś narzeka na komunikację miejską w Krakowie to powinien przestać. Ja spróbuję. Tutaj autobusy oprócz tego, że są bardzo kolorowe i często przepełnione to jeszcze jeżdżą według nieznanego rozkładu. Dodatkowo nie mam pojęcia jak miejscowi wiedzą do którego autobusu trzeba wsiąść. Niby napisy na nich powinny określać gdzie jadą ale jak do tej pory nie sprawdzało mi się to. Nasze podróże do Manase i z powrotem odbywały się w miarę spokojnie. Zaraz po wyjściu z promu pędem pobiegliśmy na przystanek i udało nam się rzutem na taśmę wsiąść do autobusu. Opuszczając Tanu Beach Fale mieliśmy tą komfortową sytuację, że przystanek był tuż przed główną bramą. Co prawda zamiast o 10:00 przyjechał o 10:30 ale na szczęście powrotny prom był o 12:00 więc nie było większego problemu z tym. Na przystani czekał już kolejny autobus, który zawoził pasażerów do głównego miasta i stolicy Samoa zarazem – Apii. Tam też zrobiliśmy małe zakupy, zjedliśmy lunch i zadowoleni poszliśmy szukać naszego transportu do Saleapaga. Tutaj zaczęły się schody. Na głównym dworcu żaden z autobusów nie jechał do tej miejscowości. W końcu udało nam się dowiedzieć, że powinniśmy szukać na drugim przystanku koło targu rybnego. Z całym naszym dobytkiem pomaszerowaliśmy we wskazanym kierunku. Gorąco jak cholera, 20 kg plecak na plecach i kilka mniejszych rzeczy w rękach więc jak już dotarliśmy na miejsce byliśmy cali zlani potem. Szybki rajd pomiędzy autobusami pytając się każdego kierowcy czy jedzie do naszej miejscowości i w końcu udało nam się znaleźć właściwy. Zadowoleni wsiadamy, uśmiechamy się do tubylców, oni do nas i tak siedzimy. Mija 15 minut, mija 25 minut i w końcu Ewa pyta się pani z tyłu o której ten autobus rusza bo mieliśmy ambitny plan przyjechać do Saleapaga koło 16:00 żeby nie pakować się do Fali po ciemku i zdążyć na kolację. Miła pani z tyłu odpowiada, że o 17:00 a na naszych zegarkach była godzina 15:40… Jako, że nie mieliśmy alternatywy trzeba było dzielnie czekać na resztę pasażerów, którzy kończą pracę, wracają ze szkoły i z zakupów. Koło 16:30 zaczęło się robić tłoczno i w autobusie, który według informacji może pomieścić 33 pasażerów spokojnie było ponad 50. Znalazł się i kierowca więc mogliśmy ruszać. Stłoczeni, trzymaliśmy wszystkie nasze rzeczy na kolanach, dookoła ludzie z zakupami, torbami, małymi dziećmi, ale wszyscy bardzo mili i uśmiechnięci. Młodzież zawsze ustępowała miejsca starszym nikt się nie przepychał. Dodatkowo w tych autobusach zawsze gra muzyka. Chociaż gra to delikatnie powiedziane. W naszym autobusie basy były takie, że niejeden młody audiofil posiadający golfa II mógłby pozazdrościć mocy. Normalnie dyskoteka na kółkach. Autobusy jeżdżą przeważnie według wytyczonych tras ale zatrzymują się w każdym momencie wysadzając pasażerów tam gdzie sobie zażyczą. Pełnią także rolę doręczycieli poczty i paczek. Często także zatrzymują się na przydrożnej stacji benzynowej żeby zatankować co pasażerowie wykorzystują i wysiadają aby zrobić jeszcze jakieś zakupy w pobliskim sklepie. Tak właśnie zostawiliśmy ¾ autobusu w sklepie i wróciliśmy 10 km z powrotem na inną stację bo na tej zabrakło paliwa :o) Myśleliśmy, że nie dojedziemy tym bardziej, że nasza miejscowość była ostatnim przystankiem na trasie. W ten sposób cała podróż zajęła nam około 4 godzin co przy odrobinie szczęścia zajmuje 45 minut do godziny. Ale muszę przyznać, że ludzie koło nas byli bardzo mili, pokazywali na mapie jak jedziemy, co jest po drodze, gdzie mieszkają. Zawsze uśmiechnięci, zapewniali że jedziemy dobrym autobusem i nawet zatrzymywali go dla nas w miejscu gdzie powinniśmy wysiąść. Warto czasem zrezygnować z taksówki, żeby przeżyć taką przygodę i trochę bliżej poznać folklor miejsca do którego się przyjechało.

Nie wiem tylko po co kierowcom tyle lusterek na przedniej szybie (przynajmniej 12) i futerko.


Leniwiec.








Dzisiejszy dzień to prawdziwy leniwiec. Rano jak co rano pyszne owocowe śniadanko, a potem prosto na plażę. Błogi dzień nic nie robienia strasznie mi się podobał, zabrałam książkę pod pachę, ręcznik i wodę mineralną i położyłam się w cieniu palmy. Było mi tak dobrze, że nie miałam ochoty ruszać się stamtąd, ale po chwili przyszedł Kuba, powłócząc nogami po piachu i już wiedziałam że nie poleżę za długo, bo mężowi się nudzi. Wypożyczyliśmy więc maski do nurkowania i zabraliśmy się za odkrywanie przybrzeżnej rafy koralowej. Wieczór upłynął nam równie sympatycznie, bo po kolacji tubylcy dali mam świetny pokaz Fiafia, czyli Samoańskie tańce i śpiewy, oraz finałowy taniec z ogniami. Całe przedstawienie zakończyło się małą dyskoteką dla gości, ale my zmyliśmy się szybko na wieczorne pływanie i sami zrobiliśmy sobie dyskotekę w wodzie, wygłupiając się jak dzieciaki.

Z samego rana po śniadaniu spakowaliśmy nasze rzeczy, wpakowaliśmy się do autobusu i pojechaliśmy na prom, aby dostać się na wyspę Upolu, gdzie czekać mają na nas nowe przygody. Bez problemów dostaliśmy się na prom, ale tym razem nie do końca łódka na którą wsiedliśmy przypominała prom. Nie było żadnych miejsc siedzących, ludzie układali się na podłodze gdzie się dało, a my wpakowaliśmy się między samochody siedząc na plecaku, ale dzięki temu cały czas miałam horyzont na widoku i jakoś w miarę znośnie przetrwałam podróż.


wtorek, 21 czerwca 2011

Dookola wyspy Savaii.








Ten dzien, a na pewno wycieczke w glab wyspy zapamietamy chyba do konca zycia. Za duzo filmów i seriali spowodowalo, ze w naszych glowach zaczelismy krecic sobie rózne mroczne scenariusze i cisnienie podskoczylo nam kilkakrotnie. Ale o tym za chwile….

Wyspa Savaii nie jest taka mala jak sie wydaje. Jest to trzecia z kolei pod wzgledem wielkosci wyspa na Pacyfiku – zaraz po Nowej Zelandiin oraz Hawajach. Zatem, zeby móc zobaczyc wszystkie a przynajmniej wiekszosc ciekawych miejsc trzeba wypozyczyc samochód. Autobusy miejskie sa tutaj widywane ale nikt nie wie jak one jezdza i nie dojezdzaja tez do kazdej miejscowosci. Zatem nasza mala Honda w kolorze blekitnym ruszylismy odkrywac uroki wyspy. Pierwsza rzecza, która trzeba bylo zrobic to wyrobic sobie tutejsze prawo jazdy. Nie wiedzialem czy podjezdzanie na posterunek policji i mówienie, ze nie mam tutejszych uprawnien jest dobrym pomyslem ale nie mialem innego pomyslu. Okazalo sie, ze na posterunku nie moge tego zalatwic i musze udac sie do najwiekszego miasta na Savaii, które jest okolo 50 km dalej na poludnie. Przynajmniej bylo nam to po drodze. Po zapewnieniu przez policjanta, ze moge jechac bez waznego dokumentu ruszylismy w dalsza droge. Jazda po Samoa jest bardzo spokojna, bardzo maly ruch, bardzo duze ograniczenia predkosci (56km/h poza terenem zabudowanym) i jedynie wbiegajace na droge psy i swinie urozmaicaja monotonie. Przed Salealonga zobaczylismy duzo wiekszy posterunek policji wiec spróbowalem tam szczescia. Akurat policjant wychodzil z biura i w przeciwienstwie do poprzedniego byl ubrany w mundur (spódnica+koszula+sandaly). Po chwili jechal juz z nami w samochodzie bo okazalo sie, ze potrzebuje dojechac do miasta a przy okazji pokaze nam gdzie jest cos w rodzaju Ministerstwa Transportu w którym moge dostac potwierdzenie prawa jazdy. Próbowalem po drodze dowiedziec sie od niego jakie sa ograniczenia predkosci w Samoa ale nie do konca wiedzial…. Mówil tylko ze to wszystko zalezy… Po drodze zatrzymalismy sie jeszcze kolo banku bo policjant potrzebowal cos tam jeszcze zalatwic i szczesliwie za 12 Tala dostalismy potwierdzenie, ze moge prowadzic pojazdy mechaniczne na Samoa. Krótka wizyta na tutejszym targu, gdzie Ewa kupila sobie tutejsze paero troche owoców i dalej w droge. Pierwszy glówny przystanek – wodospady. Piekne, dzikie miejsce z duzym naturalnym basenem w którym mozna plywac. Przejrzysta i ciepla woda, tylko ze nie bylo glównego wodospadu… Takie sa prawa pory suchej na jak a trafilismy. Ale jak tylko z najwyzszej pólki spada woda to musi byc to niesamowite wrazenie. Widac trzeba bedzie jeszcze tu przyjechac :o)

Po wodospadach nastepny punkt – starozytna kamienna piramida – najwieksza na wyspach Pacyfiku. To wlasnie ta „pamietna wycieczka”. Podazajac zgodnie wedlug instrukcji z przewodnika skrecilismy w nieoznakowana droge gdzie po kilkuset metrach mial byc maly parking. Oczywiscie skrecilismy Ÿle i na dzikiej drodze na srodku zobaczylismy pelen kosz kokosów. Trzeba sie bylo zatrzymac. Zaraz z domu obok wybiegl mlody chlopak od którego dowiedzielismy sie, ze to nie ta droga tylko jakas wczesniej. Wycofalismy grzecznie i zaczelismy szukac ponownie. Pytajac sie po drodze jeszcze jednej osoby udalo nam sie wlasciwie skrecic. 400 m gruntowej drogi konczylo sie przy duzym strumieniu gdzie trzeba bylo zostawic samochód. Wszystko zgodnie z przewodnikiem. Teraz pozostal nam spacer w glab wyspy. Nikogo na „szlaku”, wielkie trawy i palmy dookola. Idziemy, rozmawiamy oddalajac sie coraz bardziej od auta. Po jakis 15 minutach zauwazylem, ze ktos za nami idzie. Prawdopodobnie ten sam chlopak, który powiedzial nam, ze Ÿle skrecilismy. No nic, idziemy dalej. Troche wolniej aby zobaczyc czy nas dogoni ale tak jakby zniknal. Po kolejnych 10 minutach i wspinaniu sie na góre znowu zauwazylem, ze ten chlopak nas obserwuje zza zakretu. Jak tylko mnie zobaczyl to sie schowal. Powoli zaczynalo byc nieprzyjemnie. Tym razem poczekalismy juz z premedytacja na niego i po dluzszej chwili wynurzyl sie zza zakretu trzymajac w rece maczete… No w tym momencie cisnienie podskoczylo i zaczela sie szybka analiza sytuacji. Nie byl duzy ale mial maczete. Nas byla dwójka ale moze ktos jeszcze siedzi w krzakach z boku? Mozemy ewentualnie uciekac ale mamy na nogach japonki a on pewnie zna caly ten teren jak wlasna kieszen. Postanowilem go zagadac. Super tylko on nie mówi po angielsku. Pytamy sie jak daleko na szczyt wspomagajac sie gestykulacja i po uzyskaniu odpowiedzi, ze jeszcze pól godziny mówimy z pieknym usmiechem, ze to strasznie daleko, jestesmy juz zmeczeni i chyba zawrócimy (co prawda nawet jakby to mialo byc jeszcze tylko 5 minut to odpowiedŸ byla juz z góry gotowa). Na co chlopak zawraca i idzie za nami. Ewa przede mna, ja w srodku i za mna nasz nowy towarzysz podrózy. Co chwile slychac tylko ruch maczety, która ucina trawy i galezie. Ide i juz sobie wyobrazam a nawet czuje jak ta maczeta tylko przejezdza ponizej moich kolan. Zeby nie bylo niezrecznej ciszy staramy sie zagadac kolege jak ma na imie, ile ma lat i takie tam bezpieczne tematy. Proponujemy mu tez aby szedl z przodu ale on kategorycznie odmawia. Zaczyna podgwizdywac wiec tylko czekamy az z naprzeciwka wyloni sie jeszcze jakis rodowity Samoanczyk. Juz widze naglówki na gazeta.pl: „Dwoje turystów z Polski zamordowanych na Samoa”… Ale maszerujemy dalej, staramy sie isc najszybciej jak mozemy ale tak zeby nie wygladalo to na bieg. Wiemy juz, ze John ma 15 lat i nie jest w szkole bo szkola jest daleko. Po drodze nabija na swoja maczete kokos co jeszcze bardziej uswiadamia nas, ze to jest naprawde ostre. W koncu dotarlismy pod nasz samochód chociaz trwalo to wiecznosc i czekamy co teraz. Chowamy rzeczy, powoli otwieramy drzwi a John tylko bardzo cicho podchodzi i prosi o 5 Tala… No nie ma problemu. Nawet 10 Tala, chlopie. Zaczynamy szukac po kieszeniach jakis drobnych ale niestety mamy tylko 2 Tala co i tak strasznie zadowala naszego „przewodnika”. Skoro wiemy juz, ze nie chce nas obrabowac ani zabic zdobywamy sie nawet na wspólne zdjecie :o). Po odjechaniu w samochodzie slychac tylko glosne „Uff” i nie tylko :o)

Blowholes, które byly nastepnym punktem wycieczki okazaly sie duzo bardziej przyjemne do zwiedzania niz starozytna piramida. Naplywajace fale z oceanu rozpryskuja sie na wulkanicznym wybrzezu pelnym otworów i szczelin. Dzieki temu w powietrze wystrzeliwuja fontanny na wysokosc kilkudziesieciu metrów, którym towarzyszy niesamowity huk. Mozna tutaj spedzic pól dnia zachwycajac sie pieknem i wielkoscia tych wodnych fajerwerków.
Nie spedzilismy tam jednak tak duzo czasu bo czekal na nas jeszcze koniec swiata. Pólwysep Mulinu`u jest najdalej wysunietym na zachód miejscem na swiecie w którym mozna obserwowac ostatni w danym dniu zachód slonca. Zaraz potem jest juz miedzynarodowa linia zmiany daty i jest juz jutro. Niestety nie dane nam bylo czekac az do zachodu bo mielismy przed soba jeszcze okolo 70 km do naszych fali. Po za tym obiecalismy starszemu dziadkowi, który siedzial przy pólwyspie i zbieral oplate za wstep, ze podwieziemy go do domu… Mógl przynajmniej nie brac od nas pieniedzy za „wstep” :o) Pochodzilismy wiec dookola naturalnego wodnego basenu, który kryl w sobie mala rafe koralowa z rozgwiazdami i kolorowymi rybkami oraz popatrzylismy w jutro. Podrzucilismy straznika pólwyspu do domu i zawrócilismy bo oczywiscie bylo nam to troche nie po drodze. Ale dobry uczynek spelniony.
Powoli zblizala sie 5 po poludniu wiec nie zostawalo duzo czasu na zwiedzanie a miejsc do zobaczenia jeszcze bylo kilka. Szybko wiec zwiedzilismy Rock House co nie bylo zreszta trudne. Jest to czesciowo zapadniete pole lawowe (?, nie wiem jak inaczej to okreslic), które stworzylo naturalne sklepienie. Mozna tam bez problemu wejsc i sie schronic co zreszta miejscowi czynia w przypadku cyklonów. Zaraz za Rock House byl króciutki przystanek przy ruinach kosciola, który zostal zniszczony w 1990 i 1991 roku przez cyklony Ofa i Val. Spod ruin przegonily nas dzieciaki, które oczywiscie chcialy 10 Tala od osoby za mozliwosc zrobienia zdjecia.
Ostatnia rzecza, która udalo nam sie zobaczyc byl Canopy Walkway – spacer po lesie deszczowym. Jest to jedna z nielicznych atrakcji, która jest w jakims stopniu zinfrastrukturyzowana (jest takie slowo?). Jest pan z biletami na wstepie, sa toalety i jest glówna atrakcja. Wstep kosztuje 20 Tala od osoby wiec nie jest najtanszy ale przynajmniej te pieniadze sa przeznaczane na lokalna szkole dla dzieciaków. Glówna atrakcja jest wspinaczka na szczyt 230 letniego drzewa Banyan i ogladanie lasów deszczowych z góry. Widok potrafi zachwycic. Miedzy drzewem a stalowa konstrukcja jest wiszacy, 24 metrowy most, który wiedzie pomiedzy koronami drzew. Podobno taka trasa jest niczym w porównaniu do tych, które mozna zobaczyc w Australii ale nam sie bardzo podobalo pomimo, ze padalo – w koncu lasy deszczowe.

Po calym dniu zwiedzania, jednej przygodzie w buszu i przejechaniu ponad 200 km dotarlismy tuz przed kolacja do naszych fali.


piątek, 17 czerwca 2011

Talofa lava – czyli witaj.







Z powodu nieustannie spadającej temperatury i braku centralnego ogrzewania postanowiliśmy uciec z Nowej Zelandii i dogrzać się troszeczkę w tropikach. Wspólnymi siłami zadecydowaliśmy że wyspą marzeń będzie Samoa. Zakończyliśmy więc prace w Blenheim na dobre, spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy do Auckland. Z lotniska odebrała nas Basia i zawiozła prosto do Any, gdzie pomimo dużego zmęczenia siedzieliśmy do północy i oglądaliśmy filmy. Samoańską przygodę rozpoczęliśmy bladym poniedziałkowym świtem na lotnisku w Auckland, gdzie już przy odprawie czuliśmy się jak na wyspie, bo jako nieliczni „biali” wsiadaliśmy do samolotu. Lot zaczął się od rewelacyjnego filmu instruktażowego dotyczącego zachowania się na pokładzie samolotu. Panowie i panie w strojach fitness z uśmiechami na twarzach i za pomocą dziwnej piosenki prezentowali co trzeba zrobić jak np.; zabraknie tlenu itp. Zaraz potem kapitan uspokoił nas że w związku z chmurą pyłu wulkanicznego będziemy lecieć nieco niżej niż zazwyczaj , co okazało się rewelacyjnym rozwiązaniem, bo mogliśmy podziwiać piękne wyspy Pacyfiku od których ciężko było oderwać wzrok. Samoa, jedna z tych uroczych wysp przywitała nas gorącym, dusznym powietrzem i niesamowicie miłą atmosferą na lotnisku. Na bagaż czekaliśmy przy dźwiękach muzyki granej oczywiście na żywo, a nogi nam same pląsały w rytm samoańskich dźwięków. Z lotniska wzięliśmy taksówkę prosto na prom na wyspę Savaii. Oczywiście ja i moja choroba lokomocyjna zżyłyśmy się chyba na dobre bo jak tylko wypłynęliśmy na otwarty ocean nie wiedziałam co ze sobą zrobić żeby nie umrzeć, więc po prostu poszłam spać. Dobrze że trwało to tylko godzinę zanim dopłynęliśmy do portu w Salelologa, gdzie udało nam się złapać w ostatniej chwili autobus do miasteczka Manase gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg. Niestety słońce tu całkiem szybko zachodzi i jak około 18 udało nam się dotrzeć na miejsce już zmierzchało, więc nie mogliśmy się nacieszyć widokami. Dobrze że na kolację chociaż zdążyliśmy :)

Obudziliśmy się niesamowicie rano ( o 7:00) gotowi na odkrywanie uroków wyspy. Tropikalne śniadanie z wszystkimi wczasowiczami zjadaliśmy ze smakiem. Kuba naliczył aż 7 owoców na talerzu : mango, banan, ananas, papaja, nektarynka, kokos, i coś co smakuje jak limonka, oczywiście po kawałku każdego, do tego po dwa tosty (ze smacznego pieczywa), 2 kulki bananowe smażone w głębokim oleju i jajko sadzone. Po takim wypasionym śniadaniu nic tylko poleniuchować na plaży, co też z miłą chęcią uczyniliśmy, bo słoneczko już pięknie przygrzewało. Jak się napływaliśmy, pospacerowaliśmy po plaży, pozwiedzaliśmy nasz „resort” zaczęło nam brakować pomysłów na dalszy dzień a tu dopiero 11:00… Poszliśmy więc nieopodal (tylko 45 minut piechotą) popływać z żółwiami. To taka miejscowa rozrywka dla turystów, płacisz 5 Tala od osoby i wskakujesz do basenu gdzie mieszkają żółwie, oczywiście nie jest to ich naturalne środowisko. Zabawa była niesamowita, zwłaszcza że tych stworów nie widać jak i ty jesteś w wodzie więc najpierw Kuba pływał a ja mu mówiłam gdzie one są, żeby zdjęcia porobić, a potem zamieniliśmy się. Jednak dla mnie o wiele lepszą rozrywką było karmienie żółwi frytkami :0) Powrót przez wszystkie wioski był dużo przyjemniejszy, bo było znacznie chłodniej, ale to i tak nie przeszkodziło żebym nabawiła się wielkich bąbli na stopach. Resztę popołudnia spędziliśmy na plaży chłodząc się w kojącej wodzie i czekając na kolację.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Witaj Samoa i Sydney !








Pożegnaliśmy południową wyspę a jutro pożegnamy też i północną. Uciekamy na dwa tygodnie wygrzać się na słońcu bo tutaj już nie jest tak ciepło (od początku czerwca w Nowej Zelandii jest już kalendarzowa zima, chociaż i tak temperatury są w granicach 17 stopni).

Lecimy na 10 dni na Samoe a potem jeszcze na 4 dni do Sydney. Potem wracamy do Auckland na 3 dni skąd trzeba będzie już wracać do Polski. Nie mamy nic zaplanowanego oprócz przelotów i części noclegów więc idziemy trochę na żywioł ale mamy nadzieję, że damy radę :o) Dlatego też nie wiemy jak będzie z ewentualnym dostępem do sieci ale jak się nadarzy jakaś okazja to postaramy się umieścić jakiegoś posta o tym jak sobie radzimy.

Nie wiem czy do Polski dotarła informacja o kolejnym trzęsieniu ziemi w Christchurch ale powoli zaczynamy wierzyć, że przynosimy pecha... Ostatnim razem byliśmy 4 dni przed trzęsieniem ziemi a dzisiaj się dowiadujemy, że dzień po naszym wylocie wstrząsy wtórne o sile 6.0 znowu spowodowały duże zniszczenia w centrum Christchurch. Na szczęście tym razem nikt nie zginął... Przed naszym sobotnim wylotem jeździliśmy z Corym po centrum miasta i widzieliśmy, że życie powoli wracało do normalności. Oczywiście ścisłe centrum dalej jest zamknięte i wygląda jak miasto duchów - bez prądu, odgrodzone od reszty tak, że nikt nie ma możliwości wejścia. Ale poza tą odseparowaną strefą miasto wydawało się, że radzi sobie całkiem dobrze. Tym razem nie wiem ile osób postanowi się wyprowadzić a ile dalej będzie starało się wieść takie życie jak poprzednio. Ja chyba bym nie dał rady...

niedziela, 12 czerwca 2011

Żegnaj południowa wyspo.









Wczoraj był ostatni dzień naszego pobytu u Cory’ego w Seddon. Spędziliśmy tutaj 10 tygodni (bez jednego dnia) i szczerze, nie wiem kiedy ten czas zleciał. Przez większość dni siłowaliśmy się z domem w Blenheim wkładając w to dużo wysiłku ale dzięki temu chyba jest się czym pochwalić. Cały dom z zewnątrz jest pomalowany, zainstalowane są nowe rynny, miejsce na samochód z tyłu domu jest w idealnym stanie. Jest to chyba naprawdę najładniejszy dom w okolicy. Cory co chwilę opowiada jak sprzedawcy w różnych sklepach nazywają nas masochistami ponieważ opalaliśmy cały dom aby zerwać starą farbę. Ale dzięki temu nowy właściciel nie będzie się musiał martwić przez przynajmniej najbliższe 10 lat. Remont jednak się nie zakończył bo pomimo, iż z zewnątrz dom wygląda porządnie to niestety w środku jest jeszcze dużo pracy. Z tym tematem zostawiamy Corego i jego młodszego syna Jamesa ale będziemy, mam nadzieję, mogli śledzić postępy na Facebooku.

Jedziemy właśnie do Christchurch tą samą drogą, którą tutaj przyjechaliśmy na początku kwietnia. Stamtąd mamy wieczorem lot do Auckland. Pogoda pochmurna więc i zbiera się mi na refleksje. Mam świadomość, że ostatni raz widzę krajobrazy południowej wyspy i staram się nacieszyć i zapamiętać jak najwięcej się da. Wiem, że jutro obudzimy się już w dużym mieście. Za oknem nie będzie rozległego widoku na dolinę Awatere, noc nie będzie już tak niesamowicie ciemna i cisza nie będzie tak bardzo boleć w uszach :o) Będą światła drogowe, korki i nocny szum aut przejeżdżających przez ulice. Będzie inaczej. Do tej pory to był dla mnie standard i nigdy nie miałem okazji żyć z dala od miasta. Te cztery miesiące pokazały, że można inaczej. Pomimo, że wiem iż opuszczamy Marlborough na dobre to siedzi w człowieku głupie uczucie które złudnie podpowiada, że zaraz tam wrócimy bo przecież wyjeżdżamy tylko na chwilę. A prawdopodobnie nie wrócimy tu już nigdy. Przed nami ostatnie trzy tygodnie i potem powrót do Polski.

Jeszcze słów kilka o Corym, który okazał się bardzo barwną postacią. Cory jest Amerykaninem. To dużo wyjaśnia porównując z kiwusami jego podejście do pewnych tematów. Zdecydował się rzucić dobrze płatną pracę w firmie farmaceutycznej w której pracował zarówno w Nowej Zelandii jaki i w USA i przyleciał do Seddon zająć się swoimi domami. Każdy jego codzienny wyjazd do sklepu kończył się przywiezieniem czegoś nowego i w ten sposób mieliśmy cztery różne szlifierki, trzy pistolety do opalania, duży odkurzacz przemysłowy, przeróżne zestawy kluczy, bitów itp. Ogólnie cały bagażnik przeróżnych zabawek, które mniej lub bardziej były potrzebne przy remoncie.
Podczas pobytu tutaj kupił także w Stanach kilka gadżetów, które później przywiózł mu jego syn – miernik do sprawdzania wilgotności drzewa, termometr który wykorzystuje wiązkę lasera aby sprawdzić temperaturę danego miejsca oraz teleskop. Było więc czym się bawić :o)

Prawie każdy wieczór po kolacji kończył się rozmową na mniej lub bardziej poważne tematy. Dzięki temu bardzo dużo się dowiedzieliśmy o Corym jak i on o nas. Przyzwyczailiśmy się a nawet myślę, że zżyliśmy z nim. Pomimo różnicy wieku jaka była między nami, cały czas podkreślał, że traktuje nas jak przyjaciół a nie „darmową” pomoc przy remoncie domu. Byliśmy chyba też takim ogniwem pomiędzy nim a jego młodszym synem. To wszystko powoduje, że trochę ciężko na sercu wyjeżdżać i żegnać się. Chyba z wiekiem robie się coraz bardziej sentymentalny. Niewykluczone, że będziemy mieli jeszcze okazję spotkać się z Corym ale tym razem w Krakowie. Dzięki naszej obecności i ciągłym opowiadaniu, że wcale nie jest tu tak strasznie i śnieg nie leży przez cały rok na ulicy Cory postanowił przyjechać, zobaczyć i spróbować tych wszystkich rzeczy o których mówiliśmy. A znając Corego to jest bardzo prawdopodobne…

A tutaj jeszcze małe zestawienie tego jak wyglądał dom przed i po:

Przed:

Po: