W poniedziałek mieliśmy jechać najpierw zobaczyć Escorial,
potężny zespół pałacowy 60 km od Madrytu ale okazało się że jest nieczynny w
ten dzień. W takim wypadku mogliśmy zostać jeszcze przez kilka godzin w stolicy
Hiszpanii zanim przeniesiemy się do Toledo. Od rana była natomiast otwarta dla
zwiedzających największa arena do corridy w Europie a trzecia na świecie –
Plaza De Torros więc pojechaliśmy tam zaraz po wymeldowaniu z hotelu. Oprócz coniedzielnych
walk z bykami odbywają się tu czasem koncerty i nawet mecze tenisowe. Zasady
corridy są dosyć skomplikowane i chociaż głównym celem jest zabicie byka, to
można doszukać się elementów sztuki w tej formie sportu. W Hiszpanii od kilku
lat trwa gorliwa dyskusja na temat całkowitego zakazu corridy bo jest ona przez
wielu (i słusznie) uważana za barbarzyństwo. Byki, które wkraczają na arenę
zostają okaleczone przecięciem mięśni karku, przez pikadorów tak aby nie mogły unosić
wysoko głowy. W końcowej fazie pokazu wkracza matador, który ma ograniczony
czas na zadanie śmiertelnego pchnięcia tak aby zwierzę cierpiało jak najkrócej.
Gdy ta sztuka mu się uda może dostąpić zaszczytu wyjścia przez główną bramę
Plaza de Torros na plac gdzie oczekuje go wiwatujący tłum. Jak każdy sport,
jeśli tak można to nazwać, tak i corrida ma swoich bohaterów, którzy wpisali
się w historię. Jednym z najwybitniejszych był Manolete, który kilkukrotnie
wychodził przez główną bramę. Zginął on na skutek zranienia w udo podczas
jednej z walk. W niektórych krajach (jak np. w Portugalii) także istnieje
tradycja corridy ale nie kończy ona się śmiercią byka. Jest to raczej forma
sztuki pokazująca jaką kontrolę nad dzikim zwierzęciem może mieć człowiek. Z
drugiej strony walki z bykami są nieodzownym elementem kultury i tradycji
Hiszpanii i na pewno nie jesteśmy w stanie obiektywnie ocenić jej słuszności.
Po zwiedzeniu Plaza del Torros przyszedł czas na drugą arenę
na której odbywają się mniej krwawe ale równie tłumnie oglądane walki.
Pojechaliśmy pod stadion Santiago Bernabeu na którym mecze rozgrywa Real
Madryt. Nie weszliśmy do środka bo trzeba było się kierować powoli w stronę
Toledo a pamiętając ile czasu zajęło nam zwiedzenie Camp Nou obejrzeliśmy
stadion z zewnątrz i wstąpiliśmy do oficjalnego sklepu z pamiątkami. Pogoda
dalej dopisywała i niespełna godzinna podróż do miasta El Greco przebiegła
bardzo przyjemnie. Szybko zameldowaliśmy się w hotelu, nakarmiliśmy Filipa i
ruszyliśmy zwiedzać to podobno niezwykłe miejsce. Trafiliśmy na plac Zocodover,
który okazuje się sercem miasta. Nie udało nam się znaleźć co prawda informacji
turystycznej ale w hotelu dostaliśmy mapę więc nie było trudno sobie poradzić.
Z czego słynie Toledo? Oczywiście z katedry :o) Ale ta katedra jest naprawdę
niesamowita. Każda , którą do tej pory widzieliśmy robiła wrażenie i na
szczęście zwiedzaliśmy je w dobrej kolejności bo tą największą widzieliśmy na
końcu. Gdybyśmy zaczęli od katedry w Toledo, każda następna nie byłaby już
niczym specjalnym. Kupując bilety została nam godzina i myśleliśmy, że to
wystarczająca ilość czasu a jednak ostatnie 10 minut niemal biegaliśmy żeby
jeszcze zobaczyć pozostałe miejsca zaznaczone jako warte uwagi. O odsłuchiwaniu
pełnych informacji z audio-przewodnika nie było już mowy. Przepych i ogrom tego
kościoła jest niesamowity. Oczywiście głównym miejscem jest ołtarz, który powstawał
przez sześć lat po wodzą wybitnych rzeźbiarzy. Ale równie misternie jest wykonany
chór katedralny ze bogato zdobionymi stelami. Większość dzieł ElGreco,
Velzaqueza, Goi czy Tycjana znajdziemy za to w zakrystii. Jest też słynny
barokowy ołtarz (a konkretnie nastawa ołtarzowa) - El Transparente. Znajduje
się on na tyle głównej nastawy ołtarzowej i przez swoją konstrukcję pozwala na
oświetlenie tabernakulum światłem wpadającym przez górne okno.
Gdy już musieliśmy opuścić katedrę wybraliśmy się na
wieczorny spacer uliczkami Toledo. Warto poczekać aż turyści opuszczą miasto
żeby spokojnie delektować się jego pięknem. Labirynty uliczek, które prowadzą
stromo w górę żeby zaraz potem kaskadowo schodzić w dół oraz malownicze przesmyki
wciągają jak narkotyk. Cały czas chciałoby się zobaczyć co jest za rogiem, co
będzie na szczycie uliczki. Przez to można łatwo się pogubić. I gdyby nie gps w
komórce kilka razy mielibysmy problem z odnalezieniem samochodu. Za każdym
razem jak gdzieś zaparkowaliśmy oznaczałem to miejsce w nawigacji, żeby potem
bez problemu można było wrócić. Na kolację chcieliśmy zjeść tradycyjną
hiszpańską paelle i zawierzyliśmy i tym razem przewodnikowi. O ile w przypadku
śniadania w Madrycie nie zawiedliśmy się to miejsce wskazane w Toledo nie
spełniło pokładanych w nim nadziei. Owszem było smacznie, trochę klimatycznie
bo dostaliśmy jeden talerz paelli z dwoma małymi widelcami oraz dwa piwa w
zwykłych szklankach jak do herbaty :o) Nie pozostało nic innego jak szybko zjeść
i ruszyć dalej zwiedzać. Okazało się, że zużyliśmy a właściwie Filip zużył cały
zapas pieluch jaki mieliśmy w wózku i trzeba było szukać samochodu. Chwilę nam
to zajęło ale jak już to co miało być zmienione, zostało zmienione a noc
jeszcze była młoda postanowiliśmy przejechać na drugą końcówkę starego miasta i
tam jeszcze chwilę się poszwędać. Kierowaliśmy się intuicją i dzięki temu
trafiliśmy w miejsca w które nie przyszło by mi do głowy, że można wjechać. Tylko
dzięki uprzejmości lokalnej pary, która poradziła nam żeby jednak jechać prosto
(a już włączyłem wsteczny bieg) tylko złożyć lusterka bo się nie zmieścimy między
kamieniczkami przekonałem się, że to jest „normalna” przejezdna droga. Małą namiastkę
tego jak wyglądała nasza jazda można obejrzeć na poniższym filmiku:
Jak już nacieszyliśmy się (głównie ja :o) ) tą przejażdżką
udało nam się jeszcze gdzieś na końcu ślepej uliczki wcisnąć naszą Corsę i
poszliśmy jeszcze spacerować. Naprawdę miasta nocą pokazują swoje drugie
oblicza. W przypadku Toledo to było to lepsze oblicze :o) Nie dziwię się już czemu
wiele osób twierdzi, że jeśli ktoś miałby przyjechać do Hiszpanii tylko na
jeden dzień to powinien wybrać się do Toledo.
Wtorek zaskoczył nas pogodą. Niestety negatywnie. Trzy dni
były pełne słońca i niebieskiego nieba. A tutaj odsłaniamy zasłony, żeby zobaczyć
panoramę starego miasta jaka się rozpościerała jeszcze wczoraj z naszego okna a
tu mgła, deszcz i wilgoć. Trochę to podcięło nam skrzydła bo kto to widział,
żeby w ciągu jednej nocy tam zmieniła się pogoda? Nie ma jednak co narzekać bo
i tak pogoda do tej pory była dla nas bardzo łaskawa. Zjedliśmy śniadanie i
wymeldowaliśmy się z hotelu żeby jeszcze ambitnie ruszyć coś pozwiedzać.
Odpuściliśmy jednak chodzenie i podjeżdżaliśmy wszędzie samochodem, Ewa z
Filipem wysiadała a ja jechałem najpierw szukać miejsca do zaparkowania a potem
miejsca gdzie ich zostawiłem :o) Trochę przy tym zmokłem ale udało nam się
jeszcze odwiedzić kilka miejsc. Cały czas przed nami było 450 km drogi
powrotnej ale nic nas nie goniło więc jeszcze poszliśmy kupić jakieś pamiątki
czy spróbować marcepanów z których Toledo również słynie. Przed wyjazdem
chcieliśmy jeszcze kupić sobie pyszne kanapki z szynką jamon serrano, które
wczoraj jedliśmy spacerując po mieście ale nie udało nam się znaleźć tego
miejsca… Im ardziej oddalaliśmy się od Toledo tym mniejszy był deszcz i gdzieniegdzie
pojawiało się słońca. Po drodze chcieliśmy jeszcze zobaczyć słynne wiatraki w
Consuegra z którymi walczył Don Kichot (czy Quixote według oryginalnej pisowni)
i wizja zwiedzania bez deszczu była bardzo optymistyczna. Okazało się, że w
Consuerze jest jeszcze zamek a właściwie w dużej mierze pozostałości po nim.
Jednak wart był zobaczenia. Szczególnie że byliśmy jedynymi osobami, które go
zwiedzały. Pani bileterka bardzo się ucieszyła na nasz widok a właściwie Filipa
i po hiszpańsku wytłumaczyła gdzie mamy iść (bardzo ciężko znaleźć kogoś
mówiącego po angielsku). Deszczowa pogoda ma jednak swoje plusy bo dzięki niej
można zobaczyć przepiękną tęczę i ten widok zrekompensował cały brzydki dzień. Consuegra
to typowa miejscowość w środku Hiszpanii i gdy przez nią przejeżdżaliśmy
wyglądała na wymarłą. Albo to kwestia pory siesty albo tego, że to już nie był
szczyt sezonu i ludzie zajmowali się swoimi sprawami nie licząc już na duży
ruch. Nie udało nam się przez to znaleźć miejsca na obiad więc trzeba się było
ratować restauracjami przy autostradach. Tamtejsza ogromna kanapka z szynką
jamon serrano i talerz frytek spowodował, że o kolacji już nawet nie mieliśmy
siły myśleć. Najchętniej położył bym się i oddał błogiemu lenistwu ale przed
nami były jeszcze prawie 3 godziny drogi. Filip przy okazji postoju też zjadł
swoją kaszkę więc w dalszej drodze szczęściarz poszedł spać i nawet nie
zauważył jak już byliśmy z powrotem w Torrevieja.