poniedziałek, 5 listopada 2012

Toledo i wiatraki Don Kichota.


W poniedziałek mieliśmy jechać najpierw zobaczyć Escorial, potężny zespół pałacowy 60 km od Madrytu ale okazało się że jest nieczynny w ten dzień. W takim wypadku mogliśmy zostać jeszcze przez kilka godzin w stolicy Hiszpanii zanim przeniesiemy się do Toledo. Od rana była natomiast otwarta dla zwiedzających największa arena do corridy w Europie a trzecia na świecie – Plaza De Torros więc pojechaliśmy tam zaraz po wymeldowaniu z hotelu. Oprócz coniedzielnych walk z bykami odbywają się tu czasem koncerty i nawet mecze tenisowe. Zasady corridy są dosyć skomplikowane i chociaż głównym celem jest zabicie byka, to można doszukać się elementów sztuki w tej formie sportu. W Hiszpanii od kilku lat trwa gorliwa dyskusja na temat całkowitego zakazu corridy bo jest ona przez wielu (i słusznie) uważana za barbarzyństwo. Byki, które wkraczają na arenę zostają okaleczone przecięciem mięśni karku, przez pikadorów tak aby nie mogły unosić wysoko głowy. W końcowej fazie pokazu wkracza matador, który ma ograniczony czas na zadanie śmiertelnego pchnięcia tak aby zwierzę cierpiało jak najkrócej. Gdy ta sztuka mu się uda może dostąpić zaszczytu wyjścia przez główną bramę Plaza de Torros na plac gdzie oczekuje go wiwatujący tłum. Jak każdy sport, jeśli tak można to nazwać, tak i corrida ma swoich bohaterów, którzy wpisali się w historię. Jednym z najwybitniejszych był Manolete, który kilkukrotnie wychodził przez główną bramę. Zginął on na skutek zranienia w udo podczas jednej z walk. W niektórych krajach (jak np. w Portugalii) także istnieje tradycja corridy ale nie kończy ona się śmiercią byka. Jest to raczej forma sztuki pokazująca jaką kontrolę nad dzikim zwierzęciem może mieć człowiek. Z drugiej strony walki z bykami są nieodzownym elementem kultury i tradycji Hiszpanii i na pewno nie jesteśmy w stanie obiektywnie ocenić  jej słuszności.

Po zwiedzeniu Plaza del Torros przyszedł czas na drugą arenę na której odbywają się mniej krwawe ale równie tłumnie oglądane walki. Pojechaliśmy pod stadion Santiago Bernabeu na którym mecze rozgrywa Real Madryt. Nie weszliśmy do środka bo trzeba było się kierować powoli w stronę Toledo a pamiętając ile czasu zajęło nam zwiedzenie Camp Nou obejrzeliśmy stadion z zewnątrz i wstąpiliśmy do oficjalnego sklepu z pamiątkami. Pogoda dalej dopisywała i niespełna godzinna podróż do miasta El Greco przebiegła bardzo przyjemnie. Szybko zameldowaliśmy się w hotelu, nakarmiliśmy Filipa i ruszyliśmy zwiedzać to podobno niezwykłe miejsce. Trafiliśmy na plac Zocodover, który okazuje się sercem miasta. Nie udało nam się znaleźć co prawda informacji turystycznej ale w hotelu dostaliśmy mapę więc nie było trudno sobie poradzić. Z czego słynie Toledo? Oczywiście z katedry :o) Ale ta katedra jest naprawdę niesamowita. Każda , którą do tej pory widzieliśmy robiła wrażenie i na szczęście zwiedzaliśmy je w dobrej kolejności bo tą największą widzieliśmy na końcu. Gdybyśmy zaczęli od katedry w Toledo, każda następna nie byłaby już niczym specjalnym. Kupując bilety została nam godzina i myśleliśmy, że to wystarczająca ilość czasu a jednak ostatnie 10 minut niemal biegaliśmy żeby jeszcze zobaczyć pozostałe miejsca zaznaczone jako warte uwagi. O odsłuchiwaniu pełnych informacji z audio-przewodnika nie było już mowy. Przepych i ogrom tego kościoła jest niesamowity. Oczywiście głównym miejscem jest ołtarz, który powstawał przez sześć lat po wodzą wybitnych rzeźbiarzy. Ale równie misternie jest wykonany chór katedralny ze bogato zdobionymi stelami. Większość dzieł ElGreco, Velzaqueza, Goi czy Tycjana znajdziemy za to w zakrystii. Jest też słynny barokowy ołtarz (a konkretnie nastawa ołtarzowa) - El Transparente. Znajduje się on na tyle głównej nastawy ołtarzowej i przez swoją konstrukcję pozwala na oświetlenie tabernakulum światłem wpadającym przez górne okno.

Gdy już musieliśmy opuścić katedrę wybraliśmy się na wieczorny spacer uliczkami Toledo. Warto poczekać aż turyści opuszczą miasto żeby spokojnie delektować się jego pięknem. Labirynty uliczek, które prowadzą stromo w górę żeby zaraz potem kaskadowo schodzić w dół oraz malownicze przesmyki wciągają jak narkotyk. Cały czas chciałoby się zobaczyć co jest za rogiem, co będzie na szczycie uliczki. Przez to można łatwo się pogubić. I gdyby nie gps w komórce kilka razy mielibysmy problem z odnalezieniem samochodu. Za każdym razem jak gdzieś zaparkowaliśmy oznaczałem to miejsce w nawigacji, żeby potem bez problemu można było wrócić. Na kolację chcieliśmy zjeść tradycyjną hiszpańską paelle i zawierzyliśmy i tym razem przewodnikowi. O ile w przypadku śniadania w Madrycie nie zawiedliśmy się to miejsce wskazane w Toledo nie spełniło pokładanych w nim nadziei. Owszem było smacznie, trochę klimatycznie bo dostaliśmy jeden talerz paelli z dwoma małymi widelcami oraz dwa piwa w zwykłych szklankach jak do herbaty :o) Nie pozostało nic innego jak szybko zjeść i ruszyć dalej zwiedzać. Okazało się, że zużyliśmy a właściwie Filip zużył cały zapas pieluch jaki mieliśmy w wózku i trzeba było szukać samochodu. Chwilę nam to zajęło ale jak już to co miało być zmienione, zostało zmienione a noc jeszcze była młoda postanowiliśmy przejechać na drugą końcówkę starego miasta i tam jeszcze chwilę się poszwędać. Kierowaliśmy się intuicją i dzięki temu trafiliśmy w miejsca w które nie przyszło by mi do głowy, że można wjechać. Tylko dzięki uprzejmości lokalnej pary, która poradziła nam żeby jednak jechać prosto (a już włączyłem wsteczny bieg) tylko złożyć lusterka bo się nie zmieścimy między kamieniczkami przekonałem się, że to jest „normalna” przejezdna droga. Małą namiastkę tego jak wyglądała nasza jazda można obejrzeć na poniższym filmiku:



Jak już nacieszyliśmy się (głównie ja :o) ) tą przejażdżką udało nam się jeszcze gdzieś na końcu ślepej uliczki wcisnąć naszą Corsę i poszliśmy jeszcze spacerować. Naprawdę miasta nocą pokazują swoje drugie oblicza. W przypadku Toledo to było to lepsze oblicze :o) Nie dziwię się już czemu wiele osób twierdzi, że jeśli ktoś miałby przyjechać do Hiszpanii tylko na jeden dzień to powinien wybrać się do Toledo.  

Wtorek zaskoczył nas pogodą. Niestety negatywnie. Trzy dni były pełne słońca i niebieskiego nieba. A tutaj odsłaniamy zasłony, żeby zobaczyć panoramę starego miasta jaka się rozpościerała jeszcze wczoraj z naszego okna a tu mgła, deszcz i wilgoć. Trochę to podcięło nam skrzydła bo kto to widział, żeby w ciągu jednej nocy tam zmieniła się pogoda? Nie ma jednak co narzekać bo i tak pogoda do tej pory była dla nas bardzo łaskawa. Zjedliśmy śniadanie i wymeldowaliśmy się z hotelu żeby jeszcze ambitnie ruszyć coś pozwiedzać. Odpuściliśmy jednak chodzenie i podjeżdżaliśmy wszędzie samochodem, Ewa z Filipem wysiadała a ja jechałem najpierw szukać miejsca do zaparkowania a potem miejsca gdzie ich zostawiłem :o) Trochę przy tym zmokłem ale udało nam się jeszcze odwiedzić kilka miejsc. Cały czas przed nami było 450 km drogi powrotnej ale nic nas nie goniło więc jeszcze poszliśmy kupić jakieś pamiątki czy spróbować marcepanów z których Toledo również słynie. Przed wyjazdem chcieliśmy jeszcze kupić sobie pyszne kanapki z szynką jamon serrano, które wczoraj jedliśmy spacerując po mieście ale nie udało nam się znaleźć tego miejsca… Im ardziej oddalaliśmy się od Toledo tym mniejszy był deszcz i gdzieniegdzie pojawiało się słońca. Po drodze chcieliśmy jeszcze zobaczyć słynne wiatraki w Consuegra z którymi walczył Don Kichot (czy Quixote według oryginalnej pisowni) i wizja zwiedzania bez deszczu była bardzo optymistyczna. Okazało się, że w Consuerze jest jeszcze zamek a właściwie w dużej mierze pozostałości po nim. Jednak wart był zobaczenia. Szczególnie że byliśmy jedynymi osobami, które go zwiedzały. Pani bileterka bardzo się ucieszyła na nasz widok a właściwie Filipa i po hiszpańsku wytłumaczyła gdzie mamy iść (bardzo ciężko znaleźć kogoś mówiącego po angielsku). Deszczowa pogoda ma jednak swoje plusy bo dzięki niej można zobaczyć przepiękną tęczę i ten widok zrekompensował cały brzydki dzień. Consuegra to typowa miejscowość w środku Hiszpanii i gdy przez nią przejeżdżaliśmy wyglądała na wymarłą. Albo to kwestia pory siesty albo tego, że to już nie był szczyt sezonu i ludzie zajmowali się swoimi sprawami nie licząc już na duży ruch. Nie udało nam się przez to znaleźć miejsca na obiad więc trzeba się było ratować restauracjami przy autostradach. Tamtejsza ogromna kanapka z szynką jamon serrano i talerz frytek spowodował, że o kolacji już nawet nie mieliśmy siły myśleć. Najchętniej położył bym się i oddał błogiemu lenistwu ale przed nami były jeszcze prawie 3 godziny drogi. Filip przy okazji postoju też zjadł swoją kaszkę więc w dalszej drodze szczęściarz poszedł spać i nawet nie zauważył jak już byliśmy z powrotem w Torrevieja. 

niedziela, 4 listopada 2012

Madryt.



Jakie jest tradycyjne śniadanie madrytańczyków? Oczywiście churros con chocolate. A gdzie podają najlepsze churros? Pewnie każdy ma swoje typy. My zaufaliśmy przewodnikowi i ruszyliśmy do centrum żeby rozpocząć dzień jak lokalsi.

Pierwsza trudność – zaparkować gdzieś w rozsądnej odległości. To naprawdę graniczy z cudem. Tutejsi kierowcy mają wyrobiony jakiś dodatkowy szósty zmysł i już z daleka widzą, że ktoś zbliża się do samochodu więc może prawdopodobnie będzie wyjeżdżał. Często musiałem pokazywać, że nie planuję się na razie nigdzie ruszać tylko przyszedłem coś zabrać albo schować bo już stały samochody z włączonym migaczem gotowe zająć moje miejsce. To było wtedy jak w jakiś sposób znaleźliśmy miejsce do zaparkowania przed innymi parkingowymi hienami :o) Czasem trzeba było ratować się publicznymi podziemnymi parkingami, które są wygodne ale cholernie drogie. Inną kwestią jest jazda po Madrycie. To że skrajny a czasem nawet dwa pasy nie służą do jazdy, tylko do zatrzymywania się żeby kogoś wysadzić czy wyskoczyć po coś do sklepu na dwie minuty (oraz, że nikt nie trąbi i nie klnie przez okno na takich kierowców) można jakoś zrozumieć i przyzwyczaić się do tego ale do szału mnie doprowadzały sytuacje gdy z 4 pasów robią się trzy albo dwa. Tak jest często przy skrzyżowaniach albo zaraz po zjeździe z ronda, które ma 5 pasów i nie ma poziomych linii, które wskazywałyby czy jest się na dobrym pasie czy nie. Tutaj też się włącza jakiś szósty zmysł kierowców bo jak w roszadzie potrafią się bezkolizyjnie skompresować nagle na dwóch pasach. Jedyne co mnie uspokajało to fakt, że wypożyczony samochód był ubezpieczony od wszelakiego rodzaju wgnieceń, otarć i innych uszczerbków które na niego czyhały.

Ale wracając do śniadania. Ewa wyczytała gdzie należy iść i tam też się udaliśmy. Okazało się, że faktycznie jest to chyba bardzo popularny lokal bo kolejka wychodziła na ulicę i trzeba było poczekać z 10 minut aż dojdzie się do kasy. W środku dwie małe sale i podobnie jak z szukaniem miejsca do zaparkowania trzeba było się przyczaić i oceniać kto zaraz będzie wstawał. Ale naprawdę warto było. Gorąca, gęsta czekolada i 6 świeżo upieczonych churros potrafiło dodać energii, którą zaraz zużyliśmy maszerując razem w pochodem Trashumanica Vive, który szedł przez ścisłe centrum miasta. Jest to coroczny przemarsz pasterzy, hodowców bydła symbolizujący powrót z pastwisk letnich do osad. My akurat trafiliśmy na potężną grupę jeźdźców na koniach (podejrzewam, że trzeba byłoby ich liczyć w stekach) przed którymi kroczyły tradycyjnie ubrane dziewczęta śpiewające ludowe pieśni do melodii wygrywanych przez muzyków. Maszerując z nimi zapędziliśmy się aż pod Park Retino gdzie postanowiliśmy się oddzielić bo inaczej nie mielibyśmy sił wrócić po samochód. Na poniższym filmiku można  w pewnym stopniu zobaczyć jak wyglądał pochód:



Wspaniała słoneczna lecz trochę chłodna pogoda zmotywowała dużą część mieszkańców żeby spędzić niedzielne popołudnie w tym najsłynniejszym madryckim parku. Można to porównać do naszego parku Jordana ale w dużo większej skali. Jest duży piękny staw po którym można popływać łódkami, są przeróżni artyści zabawiający w dużej mierze najmłodszych oraz kilka kafejek gdzie można coś zjeść i się napić. Tak też uczyniliśmy przy okazji karmiąc Filipa. Potem trzeba było wracać w stronę auta bo jeszcze trochę rzeczy do zwiedzenia przed nami. W Madrycie na szczęście nie przestrzegają restrykcyjnie godzin sjesty więc można było poświecić cały dzień na zwiedzanie. Do obowiązkowych punktów, które należy odwiedzić jest Palacio Real – oficjalna rezydencja króla Hiszpanii. Co prawda król wraz z rodziną nie mieszka na co dzień tutaj służy ona nadal do celów oficjalnych. Sam pałac ma 3418 pomieszczeń i w pierwotnych planach miał mieć ich 4 razy więcej ale koszty budowy zmusiły projektantów do realizacji wersji „ekonomicznej”. Jest to jednak i tak największy pałac w Europie pod względem powierzchni budynku. Do zwiedzania jest udostępnionych 50 pokoi (m.in. sala tronowa oraz jadalnia o powierzchni 400 m2), które są urządzone z niesamowitym przepychem. Ściany zdobią obrazy Goyi, Caravaggio czy Velzaquez’a a w gablotach są skrzypce Stradivariussa wykorzystywane przy oficjalnych balach i uroczystościach. Niestety w środku nie można było robić zdjęć.

Wracają z Palacio Real wstąpiliśmy na lunch do miejsca, które przypominało targ ale było zrobione w formie delikatesów. Każde stoisko oferowało inny rodzaj jedzenia i picia. Można było zjeść paelle, kupić oliwki, przebierać w różnych tapasach i szynkach jamon serrano, przegryźć to owocami a wszystko popijać klasycznym winem lub sangrią. Rewelacyjne miejsce, skupiające mieszankę różnych ludzi jedzących wspólnie przy wysokich stołach a wszyscy dookoła byli zachwyceni jak Filip zjadał kawałki oliwek. Po posiłku chcieliśmy obejrzeć panoramę Madrytu z dachu Circulo de Bellas Artes ale żeby to zrobić trzeba było szybko iść po samochód i przejechać na drugą stronę miasta. Zanim dotarliśmy na miejsce Filip zasnął i nie było mu dane oglądać Madrytu z góry o zachodzie słońca. Obejrzy potem najwyżej zdjęcia :o). Chcieliśmy jeszcze wybrać się na wieczorny spacer po centrum Madrytu w poszukiwaniu jakiegoś miłego miejsca gdzie można coś zjeść ale okazało się, że nie mamy już jedzenia dla Filipa a nadeszła właśnie jego pora. Trzeba było więc zrewidować nasze plany i jechać do hotelu. Jak już weszliśmy do pokoju i walnąłem się na łóżku to nie miałem sił gdziekolwiek się ruszać. Wystarczyła mi tylko wanna z gorącą wodą i wino, które dostaliśmy w prezencie od hotelu :o) 

sobota, 3 listopada 2012

Wiszące domy w drodze do Madrytu.



Wyjazd najpóźniej o 8:00 rano. Jasne. Pomimo, że budziki były nastawione na 7:00, spakowani byliśmy już poprzedniego wieczoru i wszystko było przygotowane to w samochodzie siedzieliśmy już o 8:40. No bo trzeba wziąć prysznic, zjeść śniadanie, a tu jeszcze Filip coś wymyśli i z ambitnych planów wyszło to co zawsze. Do Madrytu mamy jakieś 530 km bo jeszcze chcemy zwiedzić miejscowość Cuenca, która jest trochę z boku czyli około 5-6 godzin jazdy (GPS ani Google Maps niestety nie mają opcji kalkulacji trasy z małymi dziećmi więc wyszło oczywiście więcej + czas na zwiedzenie Cuenci). Tak jak już wspominałem we wcześniejszym poście podróżowanie samochodem po Hiszpanii jest wyjątkowo przyjemne. Choć była to trasa wiodąca do stolicy to ruch był niewielki. Ustawiłem tempomat na dozwoloną prędkość (120 km/h) i spokojnie połykaliśmy kolejne kilometry. Im bardziej wjeżdżaliśmy w głąb lądu tym temperatura spadała i niekiedy pojawiało się nawet 8 stopni na wyświetlaczu. Kilka wymuszonych postojów spowolniło nasze tempo ale taki już urok podróżowania z małymi dziećmi, którym nie da się wytłumaczyć że najlepiej załatwić wszystkie potrzeby za jednym razem na raz :o) W ten dzień chyba pobiliśmy rekord dobowy w zużyciu pieluch. Dojeżdżając do Cuenci temperatura już oscylowała w przyjemniejszych granicach 15 stopni ale było wietrznie więc trzeba było się lepiej ubrać. Chcieliśmy zdążyć jeszcze przed zamknięciem muzeum na czas siesty ale nie udało się. Najpierw trzeba było się przebić przez obrzeża miasta, które były zatłoczone a potem po zaparkowaniu u dołu wzgórza musieliśmy się jeszcze wspiąć kaskadą schodów na górę. W ten sposób zostało nam 10 minut do zamknięcia muzeum więc musieliśmy je sobie odpuścić. Przeznaczyliśmy ten czas na wizytę w biurze informacji turystycznej gdzie dostaliśmy plan i  wskazówki co warto zobaczyć. Stare miasto Cuenca znajduje pomiędzy dwiema rzekami Huecar i Jucar prawie 1000 m. n.p.m. Słynie ono przede wszystkim z wiszących domów (z XV w.), które są zawieszone nad przepaścią oraz (a jakże by inaczej) katedry :o) Katedra była zamknięta na czas sjesty i otwierali ją dopiero o 16 a nam było szkoda czasu bo Madryt cały czas czekał. Wybraliśmy się więc na spacer stromymi uliczkami oglądając niesamowite widoki na dolinę, które rozprześcierały się z tarasów. Nad przepaścią znajduje się most Świętego Pawła, który został on zbudowany w 1902 roku na miejscu zawalonego mostu z XVI wieku. Łączył on stare miasto z zakonem św. Pawła na przeciwległym brzegu kanionu. Stąd też jest najlepszy widok na wiszące domy. Ewa przeszła z Filipem mostem na drugą stronę a ja wróciłem po samochód i miałem podjechać po nich jak tylko pokonam wszystkie schody na dół. Zaraz jak tylko zapakowaliśmy się do samochodu przyszła straszna zlewa i Cuencę opuszczaliśmy w srogim deszczu.
Madryt cały czas czekał więc zrobiliśmy szybką przerwę na obiad i ruszyliśmy w dalszą drogę. Cały czas siąpiło deszczem a prognozy zapowiadały wspaniały słoneczny weekend… Po drodze zabraliśmy jeszcze dwójkę autostopowiczów, którzy totalnie zmoczeni błagalnie prosili żeby ktoś ich zabrał z autostrady. Okazało się, że jest to Czeszka i Węgier, którzy studiują w Hiszpanii. Miałem nadzieję, że są z Madrytu i powiedzą po drodze co warto zobaczyć i gdzie iść ale jechali tam też tak jak my pierwszy raz. Dużo więcej się już nie dowiedzieliśmy bo zaraz zasnęli z tyłu i obudzili się jak już byliśmy w centrum miasta. Im bliżej Madrytu tym deszczowe chmury ustępowały miejsca niebieskiemu niebu i słońcu. Temperatura nie osiągała co prawda jakiś zawrotnych wartości ale nie bądźmy zachłanni. Do centrum wjechaliśmy chwilę po 17:00 i trzeba było tylko zaparkować w okolicach muzeum Prado, które było naszym głównym celem na dzisiaj. No właśnie, to „tylko zaparkować” przez najbliższe dwa dni sprawiało niesamowite trudności. Nasi autostopowicze też wyrażali zainteresowanie odwiedzeniem muzeum więc czekali spokojnie aż przy kolejnej próbie udało nam się przy pomocy GPS dotrzeć do podziemnego parkingu. Tam też się rozstaliśmy bo my jeszcze musieliśmy się pozbierać ze wszystkimi rzeczami Filipa więc zajęło nam to więcej czasu. Zanim dotarliśmy pod muzeum z daleka widzieliśmy już kolejkę chętnych do darmowego wstępu (codziennie od 18:00 do 20:00). Nie pozostało nic innego jak ustawić się na końcu i grzecznie czekać. Wpuszczanie przebiegało jednak błyskawicznie i zajęło nam może 10 minut jak już byliśmy w środku muzeum. Po drodze jeszcze ochrona zarekwirowała mi scyzoryk na wypadek gdybym chciał pociąć płótna Caravaggio czy El Greco. Jak oni go dostrzegli w torbie z milionem innych rzeczy dla Filipa? Ja za każdym razem jak chcę go wyciągnąć to udaje mi się to przeważnie dopiero  za 3 podejściem…
Dwie godziny na tak potężne muzeum to naprawdę nic. Chcąc iść sumiennie przez wszystkie sale i tylko ogarnąć wzrokiem każdy obraz trzeba by chyba spędzić tutaj większość dnia, nie mówiąc już o dłuższym oglądaniu poszczególnych dzieł. Na szczęście na wejściu były mapki wraz ze spisem najważniejszych obrazów wraz z numerem sali. W ten sposób muzeum przemierzała znaczna część zwiedzających. Udało nam się dzięki temu obejrzeć większość zamierzonych miejsc i poganiani przez obsługę wyszliśmy punkt 20:00. Nad głowami latały policyjne śmigłowce a w oddali słychać było głośną wrzawę. Okazało się, że na pobliskim placu są manifestacje, które odbywają się tutaj od dłuższego czasu. Czasem przebiegają one spokojnie i pokojowo a czasem nie. Nie wiedząc jaki jest plan demonstrujących „Oburzonych” na dzisiaj nie zagłębialiśmy się w tłum tylko poszliśmy spokojnie wśród madryckich kamienic w stronę zaparkowanego samochodu. Na szczęście nocleg mieliśmy już zarezerwowany wcześniej więc pozostało nam tylko dojechać do hotelu i się zameldować. Filip miał zamówione swoje łóżeczko, żeby mógł sobie przypomnieć co go czeka po powrocie do Krakowa :o) Na początku był zachwycony, że może tam sobie posiedzieć ale później już nie było to takie ekstra. Jakoś nie lubi ograniczeń. Padnięci po całym dniu szybko zasnęliśmy z dodatkowym wspaniałym uczuciem, że możemy spać o godzinę dłużej bo właśnie jest zmiana czasu z letniego na zimowy.

P.S.: aha, no i dzisiaj pierwszy raz usłyszałem jak Filip mówi tata :D co prawda było to na zasadzie powtarzania a nie świadomego zwrócenia się w moją stronę ale i tak się liczy i jestem dumny ! 

piątek, 2 listopada 2012

Murcia i kolejne dni plażowania.


W środę w dalszym ciągu nie byliśmy jeszcze gotowi, żeby iść na plażę i drażnić naszą skórę kolejną porcją słońca. Wybraliśmy więc wariant asekuracyjny i postanowiliśmy zrobić sobie spokojny spacer wzdłuż wybrzeża Torrevieja. O ile spacer w „tamtą” stronę zawsze przebiega nam bardzo przyjemnie i szybko o tyle droga powrotna (pod górę) dłuży się niesamowicie. Większość ulic jest tutaj jednokierunkowych i przecinają się pod kątem prostym. Tworzy to swego rodzaju siatkę i przemieszczanie się z pozycji pieszego jest dosyć przyjemne bo kierowcy przeważnie od razu zatrzymują się i przepuszczają nawet jeśli nie czeka się przy pasach ale na skrzyżowaniu ulic. Dodatkowo można zauważyć dużo udogodnień dla osób starszych, które z chęcią przyjeżdżają w te rejony aby cieszyć się słońcem dużo dłużej niż w domu. Przy każdym skrzyżowaniu są specjalne podjazdy, które umożliwiają sprawne wejście lub wjechanie na chodnik (także wózkiem dziecięcym :o) ). Jest też sporo sklepów z wyposażeniem mającym na celu ułatwienie życia w przypadku różnego rodzaju ograniczeń czy schorzeń. Natomiast przez kilka pierwszych dni ciężko mi się jeździło samochodem po takich miejscowościach. Najlepiej było wybierać drogi z pierwszeństwem przejazdu ale nie zawsze było to możliwe. Czasem trzeba było jechać drogą podporządkowaną, która co 50 – 70 metrów przecinała drogę z pierwszeństwem. Problem polega na tym, że za każdym razem dojeżdżało się do drogi jednokierunkowej ale nie wiadomo do końca z której strony można się spodziewać samochodu i trzeba się mocno wychylić żeby zobaczyć czy można przejechać. A jak ktoś jest na głównej to się nie przejmuje i leci przez kolejne przecznice więc nie można się też za bardzo wychylić. Na szczęście ruch nie jest tu duży więc w miarę bezboleśnie udało mi się oswoić z tutejszą organizacją ruchu. Jeśli natomiast chodzi o komfort jazdy poza miastem to jest on do pozazdroszczenia. Sieć dróg ekspresowych i autostrad jest bardzo dobrze rozbudowana. Można wręcz powiedzieć że aż za bardzo, bo od kilku lat Hiszpanie borykają się z problemami w utrzymaniu płatnych odcinków autostrad, które można bezboleśnie ominąć równie dobrymi i bezpłatnymi autostradami. Zapewne nadłoży się z kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów ale i tak będzie to bardziej opłacalne niż częste korzystanie z odrobinę krótszego ale płatnego odcinka. Jedynie drogi nad samym wybrzeżem, które łączą poszczególne miejscowości wypoczynkowe są trochę upierdliwe bo co kilometr są ronda.
Murcia do której wybraliśmy się w czwartek leży około 70 kilometrów w głąb lądu czyli niecała godzina drogi. Pogoda nie była już tak urocza jak przez ostatnie trzy dni ale nie padało więc nie było źle (i tak większość zwiedzania zaplanowaliśmy „w środku”). Główną atrakcją wartą zobaczenia jest Real Casino Murcia – dawny klub dla miejskiej elity, który po odrestaurowaniu został udostępniony do zwiedzania. Dodatkowym plusem jest to, że jest on czynny przez cały dzień a nie jak znaczna większość zabytków czy muzeów do 13 a potem po 16:30. Strasznie to rozbija dzień, bo ale trzeba przyjechać bardzo wcześnie i korzystać do 13 a potem przez 3 godziny gdzieś czymś się zająć albo przyjechać przed 16 i zwiedzać do 20. No ale taki to już urok siesty. My wybieraliśmy przeważnie wariant drugi czyli powolne rozpoczynanie dnia i przyjazd na miejsce koło 15-16. Plusem tego, że jesteśmy tu w październiku i listopadzie to brak tłumów. W miarę łatwo można znaleźć miejsce do zaparkowania, nie ma kolejek a często jesteśmy jedynymi zwiedzającymi i mamy prywatnego przewodnika :o) Tak też było w Museo Santa Clara oraz Museo de la Iglesia de San Juan. Pierwsze miejsce to klasztor sióstr klarysek, które żyją pod ścisłą klauzulą. Zostało ich już tylko 6 bo jak nam tłumaczył oprowadzający nas przewodnik, nie ma chętnych żeby wstąpić do tak restrykcyjnego klasztoru. Większość młodych kobiet, które wybierają życie zakonnic woli pozostawać w kontakcie ze światem i pracować jako pielęgniarki albo katechetki. W tym muzeum można zobaczyć duży zbiór figur przedstawiających różnych świętych oraz relikwiaże. Co niespotykane u nas, wszystkie figury Matki Boskiej czy Jezusa w kościołach czy muzeach miały prawdziwe włosy oraz bardzo bogato zdobione suknie.
Wybraliśmy się jeszcze do katedry, która jak to większość katedr w Hiszpanii była budowana przez kilka wieków. Zaczynali, nie mogli skończyć  i może dlatego są one tak potężne i bogato zdobione. Katedra w Murci ma 23 kaplice, każda wykończona w swój charakterystyczny sposób oraz bogato zdobiony ołtarz główny. Jak w większości kościołów czy muzeów w których byliśmy panowała cisza, którą Filip postanawiał urozmaicać swoim głosem. Zaczynał wtedy gadać, wołać i wydawał się zachwycony akustyką każdego nowego miejsca. Jak tylko wychodziliśmy na zewnątrz jego zainteresowanie artykułowaniem nowych dźwięków nagle znikało. Na szczęście wzbudzał tylko uśmiechy pozostałych zwiedzających. Gorzej będzie jak z wiekiem mu to nie przejdzie bo wtedy nie będzie już chyba mógł liczyć na taką pobłażliwość otoczenia :o)
Piątek znowu piękny i słoneczny i tym razem już mogliśmy bezboleśnie wybrać się na cały dzień na plażę. Filip nawet zaprzyjaźnił się z piaskiem i to organoleptycznie jak widać na poniższym filmie:




Po powrocie z plaży szybkie pakowanie bo jutro wyruszamy do Madrytu i Toledo !

czwartek, 1 listopada 2012

Spaleni słońcem.


Po brzydkiej niedzieli przyszedł piękny, słoneczny poniedziałek (zgodnie z teorią o pogodzie i jej zmienności zaraz po weekendzie) i trzeba to było dobrze wykorzystać bo kto wie czy taka pogoda już z nami zostanie. Szybkie pakowanie i ruszyliśmy na plażę. Tym razem pojechaliśmy trochę na południe na plażę w San Pedro del Pinatar nad największą w Europie słonowodną przybrzeżną lagunę zwaną Mar Menor. Jak się potem okazało był tam też rezerwat flamingów oraz złoża błota bodajże siarkowego. Przez pierwsze godziny wylegiwaliśmy się na piasku i oswajaliśmy z nim Filipa. Kupiliśmy mu zestaw zabawek do piasku oraz dmuchany pontonik, który robił za basenik przy leżakach. O ile z pontonem chciał się szybko zapoznać i niezdarnie właził do niego to wiaderko, grabki, łopatka i foremki zostały szybko porzucone. Dzięki temu ja mogłem się nimi bawić :o) Oczywiście nie wierzyliśmy w to, że październikowe słońce może tak mocno przypiekać i posmarowaliśmy tylko Filipa. Delikatny wietrzyk tylko zaburzał odczucie tworzącej się opalenizny. Do tego wszystkiego poszliśmy jeszcze na spacer wzdłuż mierzei oddzielającej Mar Menor od stawów solnych w których na dnie można znaleźć lecznicze błoto. Filip akurat zasnął więc można było skorzystać z okazji i wysmarować się od stóp do głów. Co prawda robią tak chyba tylko turyści bo lokalni mieszkańcy bądź osoby, które faktycznie mają schorzenia bólowe stawów czy choroby skóry smarują tylko wybrane fragmenty. Ale co tam, nie zaszkodzi a może pomoże? Po nasmarowaniu trzeba było poczekać aż błoto zaschnie i wtedy można je zmyć w słonej wodzie. I tutaj pojawił się chyba drugi, ważniejszy aspekt tego czemu mało osób smarowało się na całym ciele – cholernie trudno to zmyć :o) Pomimo szorowania pozostaliśmy lekko szarzy na skórze ale robiło się już coraz później więc i tak zostało nam wskoczyć w samochód i wracać do domu. Najwyżej spróbujemy domyć się w wannie. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę żeby poobserwować flamingi w pobliskim rezerwacie ale nie były one zbyt towarzyskie bo siedziały daleko od przygotowanych ścieżek prowadzących wzdłuż stawów. Wieczorem dało znać o sobie beztroskie leżenie na słońcu. Ja przez dwa dni miałem problem z leżeniem na plecach, Ewa cierpiała jakby trochę mniej. Zdradliwe to słońce tutaj.
We wtorek pomimo równie wspaniałej pogody nie mieliśmy najmniejszej ochoty na plażowanie. Na samą myśl o leżeniu na słońcu, boląca skóra wysyłała dodatkowe impulsy nerwowe na wypadek gdybyśmy się jednak zdecydowali. Żeby nie zmarnować takiego dnia pojechaliśmy na kolejną wycieczkę, tym razem do miejscowości Elche. Jak tylko wysiedliśmy z samochodu i przeszliśmy 300 metrów do informacji turystycznej byliśmy dumni, że nie pojechaliśmy przypadkiem na plażę. Słońce, które pomiędzy palmami docierało na nasze plecy osłonięte i tak koszulkami przypiekało niesamowicie. Żeby zaznać trochę spokoju poszukaliśmy cienia w jednym z miejskich parków. Elche jest znane z dwóch głównych rzeczy. Po pierwsze to największy gaj palmowy w Europie. I nie dotyczy to jednego parku czy rezerwatu, całe miasto jest pośród palm. Po drugie jest to zagłębie przemysłu obuwniczego – istnieje tu podobno ponad 1 000 zakładów produkujących obuwie. Ale oprócz tych dwóch cech, centrum miasta jest naprawdę urzekające. Można trochę pozwiedzać albo po prostu przespacerować się po starej części pełnej kawiarni, sklepików i ludzi – szczególnie wieczorem. My zaczęliśmy od muzeum archeologicznego, które jest usytuowane w ruinach zamku Altamira. Wystawa archeologiczna jak to wystawa. Może narażę się kilku osobom, pasjonatom wykopalisk ale niestety nie jest to mój ulubiony temat zwiedzania. Muszę jednak przyznać, że samo aranżacja pozostałości po zamku z nowoczesną formą muzeum i prezentacja niektórych eksponatów potrafiła zrobić wrażenie. Z górnej części wieży rozpościerał się wspaniały widok na las palmowy (Palmeral de Elche), w którym rośnie ponad 200 000 palm oraz z drugiej strony na starą część miasta z bazyliką Santa Maria. Zwiedziliśmy także stare łaźnie arabskie oraz Museo del Palmeral z niedużą ale treściwą wystawą dotyczącą uprawy palm i ich rodzajów. Na tyłach muzeum znajduje się nieduży park w którym oprócz przeróżnych gatunków palm i drzew owocowych można zobaczyć jak wyglądał system irygacyjny, który został stworzony przez Maurów w X wieku. Nie zdążyliśmy niestety odwiedzić Ogrodu Księży (Herto del Cura) w którym jest Palma Cesarska z siedmioma wtórnymi pniami. Za to w drodze powrotnej kupiliśmy sobie świeże krewetki i przyrządziliśmy na kolację :o)  

wtorek, 23 października 2012

Cartagena i deszczowa niedziela.


Pora trochę nadrobić zaległości. Nie pisaliśmy nic nie z powodu tego, że się nic nie działo. Przyczyna była (i jest dalej) bardziej prozaiczna. To nasz syn. Po przylocie tutaj całkowicie przestawił swój rytm dobowy i podejrzewamy, że przystosował się do hiszpańskiego stylu życia. Powoduje to, że budzi się późno i jeszcze później chodzi spać. W Krakowie wszystko było jasne i czytelne. Pobudka ok. 7:00 rano a wieczorem godzina 20:00 – 21:00 i Filip już spał po kąpieli i karmieniu. W Torrevieja pobudka jest dobrze po 9:00 a o spaniu zaczyna myśleć po 23:00 po kilku usilnych naleganiach z naszej strony. Wieczory więc należą do niego: łazi, wszystko go interesuje, mówi po swojemu i za nic nie można w spokoju posiedzieć bo cały czas trzeba mieć go na oku.

Ale do brzegu :o) Dochodzę do wniosku, że pogoda jest francą. Bo jak tylko przychodzi weekend to ona też bierze wolne i ma wszystko i wszystkich wiadomo gdzie. Jeśli to są wakacje to nie ma dużego problemu bo można to sobie odbić w inne dni, gorzej jak trzeba w poniedziałek iść do pracy i czekać kolejne pięć dni na wolne. Od przyjazdu do Torrevieja, wszystkie dni były pogodne i słoneczne. Jak tylko przyszła sobota – koniec. Dlatego też postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę i poszukać słońca gdzie indziej. Pojechaliśmy na południe do miejscowości Cartagena omijając główne drogi kręcąc się trochę po okolicznych mniejszych wioseczkach. Natrafiliśmy w ten sposób na przylądek Cabo Negrete ale jako, że od głównej drogi trzeba było maszerować ponad 40 minut w jedną stronę to odpuściliśmy sobie to miejsce na rzecz niedalekiej latarni morskiej otoczonej pozostałościami po baterii artyleryjskiej sprzed II Wojny Światowej. Dalsza droga do Cartageny prowadziła przez wzgórza z opuszczonymi kopalniami co robiło niesamowite ale trochę depresyjne wrażenie. W miarę jak zbliżaliśmy się do wyznaczonego celu pogoda przestała współpracować i zaczęło trochę kropić. Ale co to dla nas. GPS wskazywał, że jesteśmy już tylko 1,5 km o celu więc nic nas nie mogło już zniechęcić. Gorzej, że nawigacja zbyt dosłownie chyba potraktowała to gdzie chcemy dojechać i skierowała nas wprost na taras widokowy pod ruinami zamku. To trochę tak jakby wjechać na Wawel samochodem. Skoro jednak już tam byliśmy i nikt nie zwracał na to uwagi, zaparkowaliśmy z boku żeby za bardzo się nie rzucać w oczy i poszliśmy zwiedzać :o) Pozostałości po zamku w postaci dużej wieży i bardzo ładnie odrestaurowanego otoczenia z wolno chodzącymi pawiami były miłym rozpoczęciem przygody z Cartageną. Przed nami była jeszcze główna atrakcja w postaci Teatro Romanum, rzymskiego teatru wybudowanego między V i I w p.n.e. Współcześnie można zwiedzać tylko pozostałości po widowni i scenie z dużo większej dawniej budowli mieszczącej ponad 6 000 widzów. Jednak i tak odrestaurowana część robi spore wrażenie. Od razu po wyjściu z Teatro Romanum znaleźliśmy się w centrum i poszliśmy na spacer wąskimi uliczkami Cartageny. Filip zaczął już przypominać o sobie więc trzeba było go nakarmić. Usiedliśmy więc w lodziarni i przy okazji zamówiliśmy lody z jakimiś dodatkami. Zaraz potem Pani przyniosła dla Filipa malutką porcję lodów w kubeczku i mu wręczyła. W tym momencie jedzenie kaszki poszło na drugi plan bo najpierw musiał zjeść swojego loda. Chcieliśmy jeszcze pójść na promenadę wzdłuż wybrzeża ale zaczęło mocno wiać i kropić deszczem więc trzeba było się ewakuować i wracać do domu. Jednak chcemy jeszcze tu przyjechać bo miasto wygląda bardzo atrakcyjnie i dużo rzeczy jeszcze zostało do zobaczenia.

W drodze powrotnej kupiliśmy sobie jeszcze dwie spore dorady żeby przyrządzić je na kolację. Ja zająłem się smażeniem ryb na grillu na tarasie a Ewa przygotowała pieczone ziemniaczki oraz smażone zielone papryczki pimiento. Ogólnie wszystko było przepyszne, musimy tylko popracować nad stroną wizualną żeby wszystkie zmysły były usatysfakcjonowane :o)

Niedziela pogodowo była najgorsza. Byliśmy tego świadomi śledząc prognozy pogody ale jednak jak od rana siąpi deszczem to nie jest to budujące. Całe popołudnie siedzieliśmy więc na tyłkach w domu i nadrabialiśmy zaległości prasowe :o) Pooglądaliśmy przy okazji trochę telewizji (m.in. film Artysta) aż w końcu późnym popołudniem zaczęło się przejaśniać zwiastując poprawę pogody. Zebraliśmy się na spacer i poszliśmy na promenadę. Okazało się, że poprawa pogody zmotywowała też dużo innych osób do spacerów bo uliczki i wybrzeże zapełniło się ludźmi. O 20:00 w głównym kościele była msza więc postanowiliśmy wybrać się i zobaczyć jak wygląda ona w Hiszpanii, która uchodziła za bastion katolicyzmu w Europie. Oczywiście byliśmy z Filipem i oczywiście nie był on zainteresowany spaniem. W jakiś niewiadomy dla nas sposób wyczuwał kiedy zapadała cisza i odzywał się na cały kościół. Jako, że był jedynym dzieckiem wiadomo było kto jest winny i nie dało się udawać, że to nie nasze dziecko. Może z tego powodu odnieśliśmy wrażenie, że ludzie nie patrzą na nas przychylnie. Nikt się nie uśmiechał jak do tej pory, tylko od czasu do czasu spoglądali badawczo. Na szczęście przetrwaliśmy i nikt nas nie zlinczował. Wracając do domu wstąpiliśmy jeszcze do lokalnej kawiarni gdzie okazało się, że przychodzi dużo osób zaraz po mszy na filiżankę gorącej, gęstej czekolady i obowiązkowo chorros do tego. Żeby nie odstawać od tubylców zamówiliśmy dwa „zestawy obowiązkowe” :o) Filip próbował razem z nami po czym nie zasnął aż do 24:00. Ewa wydedukowała, że to może po czekoladzie, która też pobudza. Jednak w następne dni nie pił czekolady, kawy, coca-coli ani nawet Red-Bulla i wcale nie kładł się spać wcześniej…

niedziela, 21 października 2012

Wizyta na targu i lunchowe tapasy.


W piątek natomiast poranne zbieranie przebiegło sprawnie i szybko bo chcieliśmy iść na targ, który odbywa się raz w tygodniu. Pomimo ogólnego ścisku i tłoku było warto. Można tutaj znaleźć prawie wszystko. Od torebek, ciuchów, zabawek poprzez gry w trzy kubki na owocach i warzywach kończąc. Ta ostatnia część była dla nas najciekawsza. Obkupiliśmy się w przeróżne owoce, niektóre nawet nie wiem jak się nazywają oraz małe zielone papryczki pimiento, które będziemy smażyć i obtaczać w grubo ziarnistej soli. Udało nam się także w końcu spróbować tradycyjnego przysmaku – churros. Jest to coś w rodzaju ciasta pączkowego ale w formie podłużnych walców  smażonych na głębokim oleju i posypanych cukrem. Hiszpanie najchętniej jedzą je na śniadanie dodatkowo mocząc w gorącej czekoladzie. Jest to też podobno obowiązkowy element powitania Nowego Roku. Gdy już w wózku nie było miejsca na więcej zakupów (Filip poszedł na ręce) trzeba było się ewakuować z targu. Zeszliśmy w dół w stronę morza szukając jakiejś lokalnej knajpki aby spokojnie sobie usiąść i odpocząć. Nie było to takie proste. Tuż przy samej promenadzie dominują lokale typowo turystyczne serwujące wszystko oprócz tego co uważamy za kuchnię hiszpańską. Można znaleźć fish&chips, pizze, makarony w przeróżnej postaci czy hamburgery i lasagne. Nie po to przyjechaliśmy do Hiszapnii. Szukając idealnego lokalu Ewa postanowiła zapytać u źródła czyli „lokalsów”. Weszła do dużego salonu optycznego i z mapą zaczęła dopytywać się co tamtejsi sprzedawcy mogliby polecić. Okazało się, że nie byli oni za bardzo pomocni i musieliśmy szukać wsparcia w informacji turystycznej. Tam też nie dostaliśmy jasnych wskazówek gdzie naprawdę warto iść ale mniej więcej byliśmy już ukierunkowani. Wybraliśmy lokal nieopodal gdzie było najwięcej ludzi, kierując się życiową mądrością mojego taty, który uważa że tam gdzie są tiry tam jest i dobre jedzenie (jak już wiemy, nie zawsze jest to prawda) :o).  Zamówiliśmy dos grande cervesa i dodatkowo tortille z krewetkami dla Ewy. Ja natomiast wybrałem pięć różnych tapas nie będąc pewnym czy to dobry wybór. Dostałem: mejillon tigre (coś w formie krokieta na połówce muszli z małży), połówkę podpiekanego ziemniaka, krokiecik z kawałkami szynki oraz dwa rodzaje dorsza (smażonego w maśle oraz panierowanego).  O to mi chodziło ponieważ pomimo tego, że były to tylko tapasy to wyszedłem najedzony i zadowolony. Teraz mogliśmy się zmierzyć ze spacerem po molo, które ma ponad 1 600 m długości i na końcu ma małą latarnię morską wskazującą wejście do portu. Wracając do domu przeszliśmy jeszcze przez część centrum w której do tej pory jeszcze nie byliśmy. Jedna rewelacyjna rzecz jaką tu mają to windy dla samochodów. Podjeżdża samochód pod bramę garażową a tam winda :o). Jak już wjedzie do środka to może pojechać w zależności od konstrukcji parkingu w górę lub w dół i wyjechać przodem. Strasznie ciekawe rozwiązanie.  

A tutaj krótki filmik ze spaceru po molo: