piątek, 31 grudnia 2010

To jest to !!!

Na to gdzieś w podświadomości czekałem.

Przed wylotem starałem się poczytać relacje innych osób, które spędziły trochę czasu w tym kraju aby nabrać pewnego wyobrażenia gdzie się w ogóle znajdziemy. Nie chciałem jednak przylecieć za bardzo "nakręconym" na te wszystkie cudowne widoki i miejsca, które się tutaj znajdują. Nie musiałem jednak długo czekać aby się przekonać, że Nowa Zelandia naprawdę ma w sobie coś magicznego a za razem tajemniczego. Że można wsiąść w samochód i w ciągu 20 minut znaleźć się nad brzegiem morza na wspaniałej plaży. Że sama droga prowadząca na plażę może być tak malownicza, że nawet gdyby miało się okazać, że cel podróży nie jest niczym rewelacyjnym to i tak człowiek cieszy się na samą myśl, że za chwilę będzie wracał i znowu będzie wpatrzony w to wszystko co jest dookoła.

Po bardzo rozleniwiającym początku dnia oraz wyprawie na większe zakupy do pobliskiego odpowiednika naszego Selgrosa, syn Barbary Mateusz zabrał nas na plażę Te Henga. Jak już się wcześniej rozpływałem, sama droga dostarczyła niesamowitych wrażeń. Wspaniała, bujna roślinność o niespotykanych u nas kształtach i bardzo nasyconym zielonym kolorze porasta wszystkie dostępne miejsca na wzgórzach. Pośród niej poprowadzona jest kręta droga, która nieustannie się wznosi i opada pozwalając co chwilę na zmianę perspektywy z jakiej oglądamy otoczenie. Pośród tej zieleni są pobudowane domki z pięknie zadbanymi ogrodami i zawsze skoszoną trawą.

Na plaży z czarnym piaskiem, który nie daje spokojnie dojść do wody po raz pierwszy wykąpaliśmy się w Nowej Zelandii. Jest 31 grudnia, Sylwester a nas spiekło słońce pomimo kremu z filtrem 30, pływaliśmy na plaży i piliśmy koktajle truskawkowe. Coś niesamowitego. Zaraz się zbieramy do centrum Auckland żeby powitać Nowy Rok oglądając sztuczne ognie i puszczając bańki mydlane :o)

Dlatego wszystkiego najlepszego w Nowym Roku dla wszystkich !!!
Posted by Picasa

czwartek, 30 grudnia 2010

Nowa Zelandia - pierwsze starcie...



Nie mogłem wczoraj wrzucić posta, bo reszta ekipy leżała już szykując się do spania i ciągle pytali: długo jeszcze......?
Dlatego spóźniony post dzisiaj.

Udało się. Pomimo kilku obaw i gotowych scenariuszach na rozmowę z panami celnikami, odprawa wizowa i bagażowa przebiegła nadspodziewanie miło i szybko. Dzięki temu już ok. 2 w nocy tutejszego czasu wyszliśmy z hali przylotów na zewnątrz. Z lotniska odebrała nas kuzynka Ignaca - Basia, która przygarnęła nas także do swojego domu. Na razie możemy przebywać w NZ legalnie do końca marca a potem trzeba się będzie starać o przedłużenie wizy.

Może to banalnie zabrzmi ale tutaj powietrze naprawdę inaczej pachnie. Wiadomo, po 30 godzinach w metalowej puszcze, podekscytowani dotarciem wreszcie do celu możemy mieć bardziej subiektywne odczucia ale jednak.

Minął już nam pierwszy dzień. Poznaliśmy wszystkich domowników, łącznie z Daisy która jest oczkiem w głowie wszystkich. Po śniadaniu nadszedł czas na wyruszenie w stronę centrum aby się pokazać :o) Ja najmniej wtopiłem się w otoczenie bo maszerowałem z plecakiem co zdecydowanie zaszufladkowało mnie jako "turysta". Zanim tutaj przyjechałem miałem świadomość, że obowiązuje tu ruch lewostronny ale jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłem. Poczynając od przechodzenia przez ulicę, gdzie samochód przyjeżdża nie z tej strony co powinien a kończąc na uczestniczeniu w ruchu jako pasażer autobusu/samochodu:

  1. na autostradzie najwolniejszy pas jest to pas lewy a wszyscy wyprzedzają po prawej
  2. wjeżdżając na rondo kręcimy się jakoś dziwnie w lewą stronę
  3. osoby skręcające w prawo (a przypominam, że jedziemy po lewej stronie czyli przecinamy pas ruchu) mają pierwszeństwo przed osobami skręcającymi w lewo i jadącymi prosto

Dziwne to wszystko ale trzeba będzie się przyzwyczaić bo niedługo mamy nadzieję, że będziemy mknąć po całej Nowej Zelandii samochodem.

W samym centrum poszwędaliśmy się po centrum handlowym gdzie co chwilę gubiliśmy dziewczyny bo przecież trzeba pozaglądać do wszystkich sklepów a także wymieniliśmy pieniądze na tutejsze dolary. Co ciekawe mają one zabezpieczenia w formie przeźroczystych okienek (lewy dolny róg oraz z prawej strony na środku) co sprawia frajdę przy ich oglądaniu. Są także bardzo przyjemne w dotyku :o)




To mój pierwszy pieniądz NZ :o)




ewa:
Po powrocie z "miasta" wróciliśmy do domu Basi na późny obiad (tzn tutaj po prostu są późne obiady) i reorganizację spania. W ramach noclegów zaproponowano nam namiot na podwórku, więc z wielkim entuzjazmem zabraliśmy się do rozbijania kempingu :-) chłopcy podeszli do tematu bardzo ambitnie i najpierw pięknie wykosili cały trawnik, a następnie wszyscy rozłożyliśmy namiot i ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu okazał się on być wielkim  5-osobowym namiotem w którym zmieściły się 2 sprężynowe materace queen size :)  suma summarum mamy lepsze warunki niż w hostelu. Po kolacjo-obiedzie na który Basia ze swoją mamą Basią zaserwowały nam pyszne kotlety mielone z kurczaka :) pojechaliśmy z Mateuszem na plażę żeby chociaż patitas (paluszki) zanurzyć w nowozelandzkim morzu, ale niestety był odpływ i udało nam się tylko kawał piachu zobaczyć ale i tak było warto.

środa, 29 grudnia 2010

Nowa Zelandia - zaczynamy !



Prowadzenie bloga, szóstka Weidera, dieta Dunkana, chodzenie na siłownię – co mają wspólnego te wszystkie rzeczy? Początkowy wielki zapał do nowego pomysłu. Mam nadzieję, że przynajmniej w regularnym prowadzeniu bloga uda mi się dłużej wytrwać niż w pozostałych trzech tematach, gdzie potrafiłem polec już po drugim dniu :o) Ale do rzeczy….

Udało się !!! Siedzimy właśnie w samolocie gdzieś między Dubajem a Borneo na wysokości 11 277 m lecąc z prędkością 1048 km/h a na zewnątrz jest -47oC. Coraz bardziej przybliżamy się do Nowej Zelandii, która jest naszym celem. Staram się sobie nie obiecywać zbyt wiele, bo lepiej być mile zaskoczonym niż przykro rozczarowanym więc pozwalam, żeby wszystko powoli do nas docierało i kształtowało nasze własne wrażenia.

Lecimy we czwórkę: ja i Ewa oraz dwójka najwspanialszych osób jakie dane nam było poznać: Ignac i Krysia. Cała ta wyprawa jest w dużej mierze dzięki ich pomysłowi i odwadze aby nie bać się nas zabrać na pół roku. Początkowe plany wyglądały trochę inaczej i mieliśmy do nich przylecieć ale jak pewnie wszyscy już wiedzą Ignac bardzo chciał siedzieć za nami w samolocie i wymyślił jakąś wymówkę z wizą…. No i siedzą za nami :o) Oczywiście podróż nie odbywa się bez przygód, które powodują mikro wylewy u nas. Albo okazuje się, że mamy za ciężkie bagaże albo Ignaca chcą wywoływać przy odprawie bo jest problem z biletem (sic!) albo gubią bilet Ewy. Ogólnie dzieje się, ale ważne, ze na razie wszystko dobrze się kończy. Czeka nas jeszcze rozmowa z pracownikami Imigration Office na lotnisku w Auckland, którzy zapewne będą bardzo ciekawi czemu na tak długo przyjechaliśmy, czy mamy pieniądze na utrzymanie i skąd je w ogóle mamy… Jak to przejdziemy pozytywnie to nic już nas nie powinno zatrzymać.

Czekajcie więc na informacje czy wracamy czy jednak powitamy Nowy Rok 12 godzin przed Wami.
Posted by Picasa