wtorek, 26 kwietnia 2011

U Dużego.









W niedzielne przedpołudnie (3 tygodnie temu :) ) dotarliśmy do naszego nowego „domu” w Seddon, regionie winiarskim Malborough. Pukamy nieśmiało do drzwi i po chwili otwiera nam 2-metrowy facet koło 50-tki. Poczuliśmy się jak aktorzy z kręconego właśnie w okolicach Hobbita :) Cory, który od razu dostał od nas przezwisko Duży, okazał się niezwykle miłym i wyluzowanym facetem, powiedział wszystko jak on to widzi, a resztę dnia aklimatyzowaliśmy się w nowym otoczeniu. Cory jest Jankesem, który ożenił się z Kiwuską i obecnie mieszkają w Arizonie, ale to wcale nie przeszkadza żeby mieć tu jakieś posiadłości. Niestety z biegiem czasu każdy dom marnieje i trzeba go odmalować, pozałatać wszystkie dziury w dachu i to jest właśnie powód naszego przyjazdu.

Dom w którym mieszkamy wymagał niewielkich prac w środku, takich jak pomalowanie kuchni, jadalni, czy umycia okien, co bardzo spasowało nam dziewczynom. Niestety chłopcy musieli się zmierzyć z nieco większym wyzwaniem, ponieważ dom w Blenheim (20 km na północ od Seddon) wymagał zeskrobania starych warstw farby, położenia podkładu, pomalowania dachu, wyszlifowania okien i dopiero wtedy malowania… Ponieważ jest to dość duże przedsięwzięcie część pracy mamy wykonywać w ramach helpixa, a cześć godzin za pieniążki, co nie ukrywam jest świetnym rozwiązaniem. Niestety ja i Krysia nie nadajemy się za bardzo do tak długiej i ciężkiej pracy dlatego Cory załatwił nam przez swoją szwagierkę bardziej babskie zajęcie pod tytułem: zbieranie szafranu. No więc stanęło na tym że chłopcy jeżdżą z Dużym do miasta i pracują ciężko cały dzień od 9:00 do 18:00 a my z Krysią dzielimy dzień na dwa i zazwyczaj jeździmy rano zbierać szafran, a po lunchu wracamy do domu i malujemy aż do kolacji, bo akurat wtedy chłopcy wracają. Potem oczywiście wspólna kolacja, a po niej relaks przy kominku i fajny film albo bardzo interesująca rozmowa z naszym gospodarzem o Polsce i nie tylko. Mniej więcej w takim właśnie schemacie minęły nam 3 tygodnie, na ciężkiej pracy ale dającej wiele satysfakcji. Oczywiście że nie mogło zabraknąć momentów zwątpienia, kiedy po raz 3 próbowałam wymalować pędzelkiem do makijażu równiutkie linie między sufitem a ścianą (taśma malarska nie do końca się sprawowała), ale koniec końców się udało.

Na szczęście w weekendy mamy trochę czasu żeby złapać oddech i nabrać sił na nowy tydzień. Oczywiście nie nudzimy się za bardzo, bo Cory organizuje nam różne rozrywki. W pierwszy weekend mieliśmy imprezę u nas. Nicola (szwagierka Dużego) wyzapraszała wszystkich możliwych sąsiadów na wieczorną kolację żeby przy okazji pochwalić się nami i jej własnymi helpixerami (Francuzem i czterema Dunkami). Oczywiście każdy był świadom remontowych warunków w naszym domu więc wszyscy przynieśli coś do jedzenia… W drugi weekend Cory zabrał nas do winiarni Brancott na prywatne oprowadzanie po piwnicach i hali produkcyjnej, po czym zjedliśmy pyszny lunch w restauracji należącej do winnicy. Mieliśmy także okazję oglądnąć mecz rugby w wykonaniu lokalnych drużyn, oraz pójść na niedzielną mszę do maleńkiego kościoła, gdzie swoją obecnością podnieśliśmy frekwencję o około 20%... Niedziela Palmowa została uwieńczona wspólną kolacją u Nicoli, na którą upiekłyśmy z Krysią domową szarlotkę.

niedziela, 24 kwietnia 2011

Wesołego Alleluja po nowozelandzku !









Wesołego Alleluja!
W tym szczególnym czasie przesyłamy wszystkim gorące życzenia, zdrowych i spokojnych Świąt Wielkiej nocy spędzonych w rodzinnym gronie, mokrego Dyngusa oraz smacznego jajka… i chrzaniku… i mazurka… i babki drożdżowej… i sałatki jarzynowej… :)

W Wielką Sobotę wielkie pieczenie. Bardzo leniwy poranek zaczęliśmy od wizyty w mieście i nie gdzie indziej jak w supermarkecie, żeby zakupić wszystkie potrzebne produkty do naszych wielkanocnych potraw. Niestety Nowa Zelandia jest krajem ubogich tradycji świątecznych, więc postanowiliśmy pokazać wszystkim co dla nas znaczą Święta Wielkiej Nocy. Oczywiście już od tygodnia opowiadamy jak to u nas w Polsce obchodzimy hucznie zarówno Wielkanoc jak i Boże Narodzenie i wszyscy z zaciekawieniem oraz niedowierzaniem słuchali naszych historii. W drodze do domu musieliśmy wstąpić jeszcze do Nicoli po wagę, blaszkę do pieczenia, oraz świeży chrzan i czego się dowiedzieliśmy? Że nasz gospodarz będąc na porannej przejażdżce rowerowej ze znajomymi nazbierał dzikich pieczarek, po czym je usmażyli i zjedli, a po całym fakcie stwierdzili że może nie do końca są pewni czy aby nie są to trujące grzyby, wiec na wszelki wypadek zapakowali resztkę do woreczka i pojechali do szpitala na kontrolę. Na szczęście okazało się że grzyby były dobre i nie musieli im robić płukania żołądków. Cały Cory.

Tak więc po dość nerwowym przedpołudniu zabraliśmy się wszyscy do roboty. Kuba tarł chrzan, Ignaś łupił orzechy, ja zagniatałam pierwsze ciasto, a Krysia odmierzała mi proporcje. Pierwszego mazurka zrobiliśmy według przepisu mojej mamy, czyli bakaliowo-czekoladowego. Oczywiście musieliśmy użyć drugiego spodu, bo pierwszy się spalił :). Drugi mazurek był kajmakowy, też mieliśmy z nim przeboje, bo mleko kondensowane, które kupiliśmy wcześniej było „light” = wstrętne w smaku, więc trzeba było skoczyć do sklepu po normalne. Trzeci natomiast zrobiliśmy w szachownicę. W kwadracikach była na zmianę masa czekoladowa z orzechem włoskim na wierzchu i marmolada pomarańczowa (w tym akurat nam się ciasto minimalnie nie dopiekło). Pomijając wszystkie przygody, wszyscy po raz pierwszy piekliśmy mazurki i wyszły nam wspaniałe w smaku i widoku ;) Jak pod wieczór wrócił Duży ze znajomymi to się nie mogli nadziwić i robili sesje zdjęciowe z mazurkami w roli głównej. Daliśmy im oczywiście do spróbowania chrzaniku, którym także się zachwycali, po czym podgrzaliśmy kolację i wspólnie zasiedliśmy do stołu. No zapomniała bym na śmierć, przecież zrobiliśmy też nasze tradycyjne pisanki w łupinach z cebuli. Tym akurat tak się zachwycili, że każdy zrobił po swojej pisance według naszych wskazówek. Tylko Dużemu się nie udało bo stłukł dwa jajka zanim je udekorował do końca.

Niedzielę Wielkanocną zaczęliśmy od porządnego śniadania – szyneczka, serek żółty, sałata, pomidorek, jajeczko, chrzan i chlebek. Bardzo brakowało nam naszych rodzin ale dzięki zakorzenionym w nas tradycjach urządziliśmy sobie sami nasze małe Święta. Tym razem mieliśmy mało czasu na kontemplowanie śniadania bo chcieliśmy zdążyć na 9:00 rano na mszę do miejscowości Ward. Spakowaliśmy wiec po kawałku każdego z mazurków i pisanki i wybiegliśmy z domu. Oczywiście do kościoła spóźniliśmy się 10 minut i normalnie weszlibyśmy nie zauważeni, ale tutaj kościoły są tak małe, a wspólnoty jeszcze mniejsze, że wzbudziliśmy ogóle zainteresowanie wszystkich obecnych. Jeszcze większy był dla nas szok jak się okazało że msza trwała 25 minut i nie prowadził jej ksiądz tylko starszy parafianin. Po mszy spotkaliśmy się z Kate i pojechaliśmy wspólnie na jej farmę, bo obiecała nas oprowadzić po włościach, ale wcześniej wypiliśmy herbatę i daliśmy mazurki do spróbowania. Wycieczkę po farmie, liczącej ponad 5 tysięcy hektarów zaczęliśmy od wgramolenia się na pakę Toyoty Land Cruiser z 1983r. Siedząc i stojąc zachwycaliśmy się przepięknymi widokami, które wyłaniały się zza każdej górki. Udało nam się nakarmić wielkie byki rasy Angus, które notabene lądują później w McDolaldzie pod postacią kanapki McAngus. Jednak to nie byki są tu dominującym zwierzęciem, tylko owce rasy Merynos, których szczególną wełnę sprzedają do Włoch i Japonii. Kate pokazała nam także drzewa Manuka, posiadające liczne właściwości zdrowotne, dlatego też miód otrzymywany z ich kwiatów jest tutaj uważany za najlepszy, a tym samym najdroższy. Zupełnie przypadkiem Kate zapytała czy wybieramy się na finał polowania na dziki, po czym widząc nasze zdumione i zaciekawione miny zaprosiła nas na lunch i zaoferowała że możemy tam pojechać razem.

Coś co w naszym odczuciu miało być małą imprezą okazało się dużym lokalnym piknikiem. Główną atrakcją był konkurs na największego upolowanego dzika, bieg z dzikiem na plecach przez przeszkody, czy zawody w ryczeniu… co wy na to? Oczywiście nie mogło zabraknąć rozrywek i dla najmłodszych, które mogły z dumą prezentować upolowane przez siebie zające, bażanty i tchórzofretki, za co otrzymywały nagrody w postaci książeczki i loda na patyku. Dzieciaki mogły także wziąć udział w wyścigu, ale zamiast 40 kilogramowego dzika miały na pleckach dźwigać zająca. Mieliśmy tylko na chwilę wpaść i zobaczyć o co chodzi, ale zabawa była tak wspaniała, że spędziliśmy kilka godzin dopingując zmagające się z zającem trzylatki, oraz oglądając dorodne dzikie okazy powieszone na hakach w pięknym rzędzie. Jak widzicie może nie mają tu tak silnych tradycji świątecznych ale wrażeń na pewno nam nie brakowało przez te minione 2 dni… ciekawe co przyniesie jutro.

piątek, 15 kwietnia 2011

Helikopterowe szaleństwo.








Niektórzy z nas mówią że lepiej późno niż wcale. Inni z kolei mówią, że nadzieja umiera ostatnia i jeśli tak jest, to my byliśmy już na stypie po niej gdy dowiedzieliśmy się, że nasza obiecana i cieżko wypracowana wycieczka helikopterem dojdzie do skutku. Ostatni dzień w Athol, zaczął się od pożegnania w Nokomai z Aną i Brianem, po czym na kilka godzin wsiąkliśmy w ogrodzie Adele, żeby jeszcze przed wyjazdem nadać mu ostatecznego wyglądu. Niestety ze smutkiem na twarzach i z Adele trzeba było się w końcu pożegnać i wrócić do naszego maleńkiego domku szykować kolację. Troszkę zmarnowani zabraliśmy się za szykowanie dań, kiedy Ignacy wrócił ze sklepu podekscytowany i cały w skowronkach, oznajmiając nam że mamy się szybko zbierać bo za chwilę przyleci po nas helikopter i zabierze nas na wymarzoną przelotkę ;) Szybki makijaż i zmiana ciuszków i już byliśmy gotowi. Wedle wskazówek Kylie wyszliśmy na pole koło domku i grzecznie czekaliśmy. Żeby dopełnić obraz tej idyllicznej chwili trzeba dodać, że pogoda była wręcz wymarzona. Bezchmurne niebo, bezwietrznie i ciepło. Tak można oglądać Southland z góry. Jak dzieci wypatrywaliśmy na niebie helikoptera i pokazywaliśmy go sobie palcami, gdy wreszcie ukazał się w oddali. Z jeszcze większą euforią wsiedliśmy do środka i obfotografowaliśmy się nawzajem ze słuchawkami na głowie, a nasz pilot Martie śmiał się z nas z niedowierzaniem. Po krótkim wprowadzeniu w zasady bezpieczeństwa wystartowaliśmy. To było bardzo dziwne uczucie jak nagle ziemia oddala się od nas, a my zamknięci w małym pudełku, ze słuchawkami na uszach rozglądamy się dookoła z wielkimi uśmiechami na twarzach i strachem w oczach. Martie zabrał nas na wycieczkę wokół jeziora Wakatipo, ponad szczytami okolicznych gór… widoki po prostu bomba!!! Słońce cudownie odbijało się w jeziorze a na jego powierzchni majaczyły w dole stateczki. Po jakimś czasie wylądowaliśmy na szczycie jednej z gór żeby porobić ładne zdjęcia, po czym pokręciliśmy się jeszcze chwilę ponad górami i wylądowaliśmy z powrotem w naszym „ogródku”. Żałowaliśmy wszyscy że tak krótko to trwało, ale jednogłośnie stwierdziliśmy że przelotka helikopterem warta jest każdych pieniędzy :) Niestety musieliśmy szybko powrócić do porzuconego wcześniej gotowania, jednak poziom euforii nie opadał i byliśmy tak nakręceni, że cały czas wymienialiśmy się wrażeniami. Ostatnia kolacja w polskim stylu przebiegła bardzo miło i wszyscy zachwycali się naszymi daniami, czyli zupą brokułową i gołąbkami ;) a na pożegnanie porobiliśmy sobie grupowe zdjęcia.

P.S. Przepraszam bardzo za brak chronologii, gdyż wpis ten powinien pojawić się 3 tygodnie temu, ale żywcem nie miałam sił się do niego zabrać :) Ewa

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Głębokie południe.








Wszystkiego zobaczyć się nie da. Wiem, wiem, wiem. A może jednak się da?

Nasza podróż na północ przewrotnie zaczęła się od zwiedzania samego południa. Będąc już tutaj nie można było odpuścić wizyty w najbardziej wysuniętym na południu miejscu Nowej Zelandii. Po drodze zwiedziliśmy (choć to może za dużo powiedziane) Invercargill gdzie zobaczyliśmy najstarszy żyjący gatunek gadów, który nie zmienił się od 220 milionów lat – hatterie (tuateria). Udało nam się też zwiedzić ekspozycję dotyczącą Burta Munro, który pochodził z Invercargill i w jego rolę wcielił się Antony Hopkins w filmie „The World`s Fastest Indian”. Oczywiście był tam motor używany przy kręceniu filmu, który jest wierną repliką motoru na którym został ustanowiony rekord prędkości wynoszący 183,58 mph (295,44 km/h). Zanim pogoda się popsuła udało nam się zrobić zdjęcia na „turystycznym” końcu nowej Zelandii – półwyspie Bluff. Bluff to tak naprawdę duża miejscowość portowa poniżej Invercargill, słynąca z wyśmienitych ostryg. Tutaj także zaczyna się krajowa droga numer 1 biegnąca aż na samą północ do Picton skąd odpływają promy na północną wyspę.

Przed nami jeszcze były dwa punkty do zobaczenia przed zmrokiem – Slope Point oraz skamieniały las. O ile Slope Point, który jest faktycznym południowym końcem Nowej Zelandii jest dostępny zawsze bez względu na pogodę o tyle skamieniały las można oglądać tylko podczas odpływu i najlepiej za dnia. Na Slope Point po krótkim spacerze zrobiliśmy sobie oczywiście pamiątkowe zdjęcia dokumentujące nasze najbliższe położenie względem bieguna południowego (mieliśmy do niego 337 km bliżej niż do równika) i popędziliśmy żeby zdążyć zobaczyć las. Niestety jak już dojechaliśmy na miejsce było już za ciemno żeby przyglądać się pozostałościom po prehistorycznym lesie i oglądać żółtookie pingwiny. Trzeba było przełknąć gorycz i jechać do umówionego noclegu. Tutaj się dopiero zaczęło. Będąc jeszcze w Invercargill Ewa zadzwoniła na kemping i zarezerwowała nam domek. Ja byłem święcie przekonany, że numer który podałem jest numerem na kamping Hiltop i tam nas zaprowadził gps. Zanim udało nam się go znaleźć musieliśmy oczywiście pokluczyć po lokalnych drogach nadrabiając trochę drogi i tracąc coraz więcej czasu. Z wielką ulgą w końcu dojechaliśmy pod wskazany adres ciemną nocą po drodze spotykając na drodze krowę, kury, owce, sarnę i posuma. Jakie było nasze zdziwienie gdy okazało się, że nie ma dla nas żadnej rezerwacji i nikt nic nie wie o naszym telefonie. Po dłuższej analizie i ponownym telefonie pod wskazany numer okazało się, że nasz nocleg jest o jakieś 25 km dalej… To nie był mój dzień…. Tym bardziej, że rano przed samym wyjazdem z Athol próbowałem znaleźć kluczyki do domku i samochodu i oczywiście nie udało mi się tym bardziej, że samochód był już całkowicie zapakowany i trzeba byłoby wszystko znowu wyciągać i ponownie układać. Ostatni dzień marca należy wymazać z pamięci :o)

Dalej miało być już tylko lepiej. G…. prawda :o) Wstaliśmy pełni optymizmu po wieczornym seansie terapeutycznym, który nas oczyścił ze złych emocji i pojechaliśmy zwiedzać Cathedral Caves. Są to 30 metrowe jaskinie nad brzegiem morza, które można zwiedzać tylko podczas odpływu, bo wtedy jest do nich dostęp. Z informacji podanych w gazecie oraz przewodniku wstęp miał być możliwy między 7 a 10 rano. Niestety nie był. Nie wiedzieć czemu brama prowadząca na plażę była zamknięta. Czyżby kolejny czarny dzień? Trochę podcięło nam to skrzydła ale trzeba było jechać dalej i korzystać z poprawiającej się pogody. Na szczęście udało nam się zrealizować kolejne punkty naszej wycieczki i dzięki temu mamy zdjęcia :o) przy wodospadach McLeans oraz przy Jacks Blowhole. Wodospady wiadomo jak wyglądają natomiast co to jest ten Jacks Blowhole? Sami do końca nie wiedzieliśmy. Po półgodzinnym spacerze ze stromymi podejściami i zejściami naszym oczom ukazała się wielka dziura w ziemi. Wow, nie? :o) A teraz sedno całej sprawy. Jacks Blowhole znajduje się 200 metrów od linii brzegowej i ma wymiary 144 m długości na 68 m szerokości oraz sięga 58 metrów w dół. Jest połączone z linią brzegową siecią jaskiń co powoduje, że będąc w głębi lądu i patrząc w dół widzimy wodę morską i fale, które wpływają i rozbijają się o strome ściany. Wspaniałe wrażenie szczególnie po zaskakująco długiej trasie jaką trzeba pokonać aby dojść z parkingu. Żeby móc opuścić samo południe Nowej Zelandii bez wyrzutów sumienia, musieliśmy jeszcze pojechać na Nugget Point. Po drodze zatrzymaliśmy się na plaży gdzie znajduję się kolonia pingwinów żółtookich oraz punkt obserwacyjny. Jednak bez lornetek udało nam się ujrzeć jednego tylko pingwina, tym bardziej że byliśmy trochę za wcześnie. Pingwiny wychodzą z wody do swoich gniazd przeważnie na 2-3 godziny przed zachodem słońca. Ale jak to mówią, lepszy jeden pingwin na plaży niż stado w wodzie. Po dotarciu na Nugget Point musieliśmy się trochę wzajemnie motywować i wykrzesać resztki sił na kolejny dłuższy spacer. W podjęciu decyzji nie pomagała iście nowozelandzka pogoda – na zmianę prażyło słońce albo padał deszcz. Jednak warto było. Latarnia morska na wschodnim cyplu Nowej Zelandii i widok na Pacyfik we wspaniały sposób podsumowały naszą wizytę na południu. Teraz już z każdym kilometrem będziemy bliżej domu.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Na nas już czas...



I nadszedł ten dzień, kiedy opuszczamy nasze małe Athol i ruszamy w nowe miejsce. Dziwne to uczucie. Człowiek jednak bardzo się przywiązuje do miejsc i do ludzi, którzy go otaczają. Spędziliśmy tu dużo więcej czasu niż zamierzaliśmy ale dzięki temu chyba nigdy nie zapomnimy tego wszystkiego co tutaj przeżyliśmy. Poznaliśmy kilka wspaniałych osób ale także kilka podniosło trochę nam ciśnienie od czasu do czasu. Bądź co bądź, warto było ! Nauczyliśmy się trochę nowozelandzkiego luzu – przestaliśmy kontrolować jaki jest aktualnie dzień tygodnia (chociaż żyjąc na farmie nie ma czegoś takiego jak dni robocze i weekend – jak to tutaj mówią „każdy dzień to poniedziałek”), zaczęliśmy zostawiać kluczyki w stacyjce podczas robienia zakupów a ja dodatkowo nie noszę przy sobie pieniędzy, portfela ani komórki. Rzeczy ogólnie nie do pomyślenia w Krakowie.

Przed przyjazdem do Athol nie wiedzieliśmy w ogóle gdzie to jest i co zastaniemy na miejscu. Po ponad miesięcznym pobycie wiemy już jak zabić owcę i jelenia, jak je oskórować i przygotować do porcjowania (co prawda głównie teoretycznie ale od czegoś trzeba zacząć). Wiemy jak się jeździ traktorem (nie tylko w teorii ale nawet w praktyce) oraz jak odpalać i prowadzić przeróżne rodzaje quadów. Gumiaki stały się najlepszym obuwiem do pracy a pęcherze na rękach przestały już tak szybko się pojawiać.
Pewnie nigdzie już tak nie będzie smakować jagnięcina, choćby była sprowadzana z samej Nowej Zelandii. Prawdopodobnie nie będziemy już mieli szansy pomagać przy przeganianiu owiec, szczepieniu ich oraz strzyżeniu. Nie wiem też, czy będziemy też kiedyś pracować dla osoby u której w ogródku ląduje helikopter żeby zabrać gości na wycieczkę. Ot maleńka miejscowość gdzieś na dole południowej wyspy a tyle doznań i niezapomnianych wrażeń.

Przed nami kolejna niewiadoma. Jedziemy na samą północ do regionu Marlborough, który słynie z najlepszych winnic w Nowej Zelandii. Jeszcze nas tam nie było. Nie wiemy co tam zastaniemy i kogo spotkamy. Czy nasze odczucia będą lepsze czy gorsze? Dowiemy się już niedługo…


poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Wycieczka do Milford Sound.



Milford Sound, obowiązkowy punkt każdej wycieczki na południową wyspę. Dziewicze tereny największego parku narodowego w Nowej Zelandii są rajem dla wielbicieli pieszych wycieczek. Ilość, długość oraz różne poziomy zaawansowania tras ściągają tutaj pasjonatów trekkingu z całego świata. Jedna z najbardziej popularnych tras „Milford Track” jest co roku odwiedzana przez prawie 14.000 osób co powoduje, że należy rezerwować miejsca na szlaku z wyprzedzeniem. 54 km tej trasy pokonuje się przez 3 dni, nocując w specjalnie przygotowanych chatach na szlaku. My do Milford dojechaliśmy samochodem i 120 km trasę z Te Anau do Milford Sound pokonaliśmy w 6 godzin. Można ją przejechać w 2 godziny ale po co? W naszym odczuciu ta trasa była dużo bardziej ciekawa niż rejs po fiordach (tutaj soundach). Plan minimum obejmował 13 pozycji i udało nam się zrealizować z niego 12 (nie zobaczyliśmy tylko „znikającej góry” ale może to o to chodziło?). Po drodze były m.in. wodospady (jeden 260 metrowy), wiszące mosty, ponad kilometrowy tunel, lustrzane jeziora w których odbijały się szczyty Alp Południowych, przełomy górskich rzek które tworzyły niesamowite formacje skalne. My także zdobyliśmy się na wysiłek i pokonaliśmy jedną trasę na piechotę :o) Zajęło nam to całe 50 minut i był to raczej spacer po lesie przy jeziorze. Sam rejs statkiem po zatoce Milford Sound nie był czymś niezwykle nadzwyczajnym. Owszem, wrażenie jakie wywierają pionowe skały wyłaniające się z wody i pnące do samego nieba zapiera dech w piersi. Wodospady spadające prosto z tych zboczy do wody pod które można podpłynąć i ogarniające uczucie ogromu otaczającej człowieka natury to jest dla mnie Milford Sound. Podobno najlepiej przyjechać tutaj podczas ulewnego deszczu bo dzięki temu wodospady, które widzieliśmy są jeszcze większe i jest ich dużo więcej. Nie trudno o taką pogodę zważywszy na fakt, iż jest to jeden z najbardziej mokrych rejonów na świecie. Nas na szczęście deszcz oszczędził.

W drodze powrotnej w samochodzie była burza mózgów jak przekazać naszym gospodarzom wiadomość o zamiarze przeprowadzki na północ. Pod uwagę braliśmy wszelkie możliwe scenariusze rozwinięcia się rozmowy. Nie chcieliśmy rozstawać się w złej atmosferze bo trochę się już z nimi zżyliśmy i dzięki nim poznaliśmy jak wygląda prawdziwe życie na farmie w Nowej Zelandii. Jednak też musieliśmy myśleć o nas i naszym dalszym pobycie. Dlatego też decyzja o przeprowadzce zapadła definitywnie i późnym wieczorem zajrzeliśmy do nich żeby przegadać temat. Ku naszemu zaskoczeniu rozmowa była rzeczowa i można było odnieść wrażenie, że Kylie i Robert się spodziewali tego co im powiedzieliśmy. Trochę im to oczywiście pokomplikuje przygotowania do ślubu bo pokładali duże nadzieje w naszej czwórce ale mają jeszcze prawie 4 tygodnie. Pokrzepieni takim przebiegiem rozmowy wróciliśmy do naszego domku aby powoli ustalać plan podróży na północ.