sobota, 26 lutego 2011

Wieloryby i inne zwierzęta morskie











Bardzo rano trzeba było wstać (7:30), żeby pojechać do miejscowości Kaikoura i dotrzeć tam na 13:15, ale mieliśmy ogromną motywację, bo przecież oglądanie wielorybów to nie lada wydarzenie. Dojechaliśmy nawet o godzinę za wcześnie, więc mieliśmy jeszcze okazję zjeść szybki lunch w jednej z przybrzeżnych restauracji. Zadowoleni wróciliśmy do siedziby firmy, która organizowała wycieczki morskie, pokręciliśmy się trochę po małym sklepiku, po czym przyszedł Pan, pokazał nam film jak się mamy na łódce zachowywać, powiedział że jest dzisiaj dość wietrznie, czyli że będą fale… Obiecali nam też, że na pewno jednego wieloryba zobaczymy, więc trochę się zesmusiliśmy, że tylko jednego. Wsadzili nas najpierw z pozostałą grupą do autobusu i zawieźli do „portu”, gdzie już czekała na nas wyścigowa łódka, posiadająca specjalny system wyszukiwania wielorybków. Jaki to typ łódki to już u Kuby proszę się dowiadywać, bo ja się nie znam, jedno wiem, była niebieska :) Każdy zajął odpowiednie miejsce w środku i ruszyliśmy na poszukiwania „rybki” :) Bardzo miły Pan dorwał się na wstępie do mikrofonu, przedstawił całą załogę, po czym przeszedł do bardzo szczegółowego opisywania właściwego zachowania podczas nudności wywołanych chorobą morską. Niestety ja nie za dobrze znoszę tutejsze morskie i samochodowe podróże, więc musiałam być na „prochach” (aviomarin :o) ) i dzięki temu jakoś to przetrwałam. Moje początkowe dolegliwości kręcenia się w głowie i brzuchu ustąpiły jak tylko wyszłam na pokład i ujrzałam nos wieloryba. Właściwie wtedy pojawił się permanentny stan euforii, który już trwał do końca wycieczki. Wieloryb niestety nie pokazał się nam w swej całej okazałości, jednak sam nos i trochę grzbietu wystającego ponad powierzchnię wody robiło ogromne wrażenie. Co chwilę „rybeńka” wypuszczała z wielkim impetem powietrze w górę, a wszyscy dookoła cieszyli się jak dzieci i robili mnóstwo zdjęć. Nie wiem czy mieliśmy szczęście czy nie, ale udało nam się w końcu zobaczyć około 4 piękne okazy, oraz kilka polujących albatrosów, po czym ruszyliśmy szybko w kierunku brzegu gdzie podobno grasowało stado delfinów. I ponownie nasze oczy miały się czym nacieszyć i to chyba bardziej niż majestatycznym wielorybem. Piękne delfiny baraszkowały w wodzie koło naszej łódki jakby się cieszyły że nas widzą. Było ich chyba ze 30 i co chwilę wyskakiwały do góry robiąc różne akrobacja w powietrzu, przy okazji pewnie i jakąś małą rybkę też upolowały. Nie wspomniałam też o tym, że w trakcie całej przejażdżki Pan opowiadał o tym gdzie jesteśmy, dlaczego akurat tutaj polują wieloryby, pokazywał na płaskim ekranie różne projekcje dna i linii brzegowej.
Przeżycia niezapomniane, a za wszystko inne można zapłacić kartą Master Card :o)





wtorek, 22 lutego 2011

Christchurch ...












< Wpis już trochę archiwalny ze względu na ostatnie wydarzenia w Christchurch. Trzęsienie ziemi, które ponownie nawiedziło to miasto 21.02.2011 spowodowało dużo większe straty niż trzęsienie we wrześniu. Było co prawda słabsze ale bliżej miasta i płycej niż wrześniowe. Dodatkowo przypadło na sam środek dnia, kiedy wszyscy są w pracy/szkołach a przez centrum przetacza się rzeka turystów. Oglądając lokalne wiadomości ciężko uzmysłowić sobie, że byliśmy tam kilka dni temu a teraz niektórych budynków nie ma. Siedząc w Athol (jakieś 400 km w linii prostej od Christchurch) nie odczuliśmy żadnych wstrząsów chociaż niektórzy sąsiedzi twierdzą, że widzieli jak się samochody ruszały. >

Najbardziej europejskie i najbardziej angielskie miasto w Nowej Zelandii. Miasto, które w założeniu miało być wzorem harmonii i porządku. Założyciel – John Robert Godley – sprowadził z Anglii najlepszych obywateli – ochotników. Każdy z nich musiał przejść specjalną selekcję i otrzymać zaświadczenie od swojego pastora, potwierdzające ich nieskazitelność. W ten sposób w 1850r. do portu w Lyttleton przybiły cztery statki, na pokładzie których było 800 najlepszych anglików. Oczywiście ambitne plany na idealne miasto musiały ustąpić miejsca rzeczywistości i w dzisiejszych czasach jest to po prostu kolejne piękne miejsce w Nowej Zelandii gdzie spotykają się dwie kultury. Jednak podobno w dalszym ciągu bardzo dużą nobilitacją jest legitymowanie się przodkiem, który przybył 160 lat temu na jednym z czterech statków.
A z naszej perspektywy Christchurch to piękne miasto, w którym czuliśmy się jak w domu. Typowa europejska zabudowa z centralnym placem na którym skupia się życie kulturalne, jeżdżące zabytkowe tramwaje, które co prawda przewożą turystów po jednej trasie ale nadają wspaniałego charakteru – to jest coś za czymś tęskniliśmy i na chwilę zapomnieliśmy, że jesteśmy w jednym z nowozelandzkich miast. Spacer główną ulicą (Worcester) pozwala zapełnić niemal cały dzień zaglądając od jednego muzeum do drugiego. Co bardzo miłe większość muzeów jest bezpłatne (tak jak Te Papa w Wellington). W międzyczasie udało nam się wymienić resztki naszych pieniędzy na dolary nowozelandzkie i co? Tutaj też trzeba dokładnie sprawdzać czy Cię nie oszukają. Na tablicy jest podany jeden kurs a panienka w okienku chce Ci dać o ponad 100$ mniej… Jak w Krakowie. Na placu jest całkiem ładna i dość stara katedra, a w jej głównej nawie dywan z prawdziwych kwiatów. Właśnie trwały międzynarodowe targi florystycznie, więc nie mogło zabraknąć kwiecistej wystawy zarówno w kościele, jak i przed nim. Na placu katedralnym stały roślinne rzeźby w kształcie zwierząt, a między nimi turyści i błyskające flesze aparatów. Plac ten również przypominał nasz krakowski rynek, na którym jest mnóstwo kramów z chińskimi wyrobami, ale zamiast Lajkonika zaczepiającego turystów jest tu czarodziej wygłaszający swoje codzienne mowy…
Końcówkę dnia spędziliśmy wjeżdżając gondolą na Mt Cavendish, aby obejrzeć z jednej strony Christchurch z góry, a drugiej Pacyfik. Późnym wieczorem dojechaliśmy z powrotem do Matta i nie ociągając się tym razem za bardzo poszliśmy spać, bo czekała nas wczesno poranna pobudka.



U "kanapowców"












Po skoku poziom adrenaliny utrzymywał się jeszcze długo na wysokim poziomie. Cały czas w post-euforii spoglądaliśmy to na siebie, to na zakupione zdjęcia, nie mogąc uwierzyć że naprawdę to zrobiliśmy. No ale w końcu mamy dowód, niezaprzeczalny.
Dzisiaj nocujemy u pierwszego „kanapowca”- 35-letniego Nathana, w miejscowości o nazwie Otematata. Z pomocą naszego super gps’a udało nam się bezbłędnie znaleźć jego dom, który na pierwszy rzut oka wyglądał zupełnie zwyczajnie, w ciemno szarym kolorze, ogródek jeszcze nie urządzony, garaż… czyli typowy dom. Dopiero jak weszliśmy do środka to mnie trochę wmurowało. Dom ma 4 dość duże sypialnie, a w każdej podwójne wielkie łóżko, duży salon z kuchnią z wyjściem na drewniany taras, łazienkę… a za domem niewielki ogródek warzywny, zaopatrujący gospodarzy w świeżutkie warzywa. Właśnie tego typu dom bym chciała, duży, jasny i przestronny, powierzchnia do sprzątania mnie trochę przeraża ale co tam, taki właśnie chcę mieć. Nathan z kolei mieszka w nim ze swoją dziewczyną… hmm jak to opisać… no śmieszni ludzie. Po pierwsze jak do nich przyjechaliśmy to byli troszkę w „zielonym” humorze :o) bardzo sympatycznie się rozmawiało choć czasem zapadała krępująca cisza. Okazało się, że Hanna jest studentką masażu sportowego, bo jak po 8 latach skończyła jej się wiza w Stanach i musiała wrócić do NZ to trzeba było coś ze sobą zrobić, wiec poszła na studia. A co do Nathana to chyba bardziej skomplikowane… po pierwsze jest DJ-em ale już mu się znudziło granie w klubach muzyki, której nie do końca lubił, po drugie ma firmę reklamową w Sydney, ale też go tam coś złościło więc wrócił do NZ sprzedając 50% udziałów swojemu menadżerowi, który się wszystkim zajmuje i wysyła tylko odpowiednie czeki Nathanowi. A po trzecie to zamierza kupić ziemię w okolicy, na której będzie miał ekologiczną farmę jarzynową… Ale póki co relaksuje się w domu i „zielenieje” słuchając niesamowicie głośno równie niesamowitej muzyki. Poranek był boski, spaliśmy do oporu, na wygodnym łóżku, a śniadanie jedliśmy na tarasie skąpani w promieniach ciepłego słońca. Chciałam tam zostać na zawsze… a tu przed nami daleka droga do Christchurch.
Zanim jednak zaczęliśmy zwiedzać Christchurch, po raz kolejny zderzyliśmy się z nowozelandzką gościnnością. Tym razem mieliśmy dwie noce kanapować u Matta, w miejscowości Five Rivers. Na jego profilu Kuba wyczytał bardzo pochlebne komentarze, że Matt jest bardzo gościnny, ma małe Spa z którego można korzystać, piękny widok z sypialni i w ogóle że jest super. Napaleni przyjechaliśmy na miejsce koło 20:00 i już w drzwiach trochę nam miny zrzedły. Matt nas przywitał, przedstawił jakiemuś Crissowi i poszedł oglądać mecz. Staliśmy trochę wryci, nie wiedząc co robić, więc zabraliśmy się za przygotowywanie kolacji. Po meczu gospodarze poszli pobiegać zostawiając nas samych. Myśleliśmy, że jednak nie był to najszczęśliwszy traf, ale na szczęście jak wrócili okazało się, że Matt i Criss są bardzo gościnni i sympatyczni, tylko ten mecz… Kurcze faceci na całym świecie są tacy sami :) Dalszy wieczór upłynął nam bardzo miło, zapoznaliśmy się trochę bliżej przy domowej roboty piwie i okazało się, że Criss wcale nie jest partnerem Matta jak sobie wymyśliliśmy, tylko jest z Anglii i mieszka u niego kilka tygodni, zwiedzając co się da w okolicy, zanim pojedzie do Japonii uczyć angielskiego. Z kolei Matt jest elektrykiem chyba, bo nie do końca zrozumiałam czym się zajmuje, rozstał się z żoną 2 lata temu i wybiera się w przyszłym roku do Polski i Ukrainy na mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Niestety nie skorzystaliśmy ze Spa (wanny 4-osobowej z jacuzzi), ale za to nacieszyliśmy oczy rzeczywiście pięknymi widokami…


piątek, 18 lutego 2011

Bungeeeeeee Yeah !












Udało się ! Trochę z zaskoczenia bo nie było to planowane ale tak jest chyba najlepiej. Skoczyliśmy z Ewą na bungy na najsłynniejszym moście z którego można skakać. Kawarau Bridge jest kilka km za Queenstwon i to właśnie tam A.J. Hacket oddał pierwszy skok. Wrażeń ze skoku nie da się opisać, najlepiej to przeżyć. Te kilka sekund swobodnego lotu pozostają w pamięci i wywołują ogromną euforię. Po wszystkim wydaje się, że taki skok to nic trudnego ale jak się stoi na skraju podestu i 43 metry poniżej ma się tylko rwącą rzekę ciężko jest wykonać ten jeden krok do przodu.

Ewa: Moim największym może nie marzeniem ale wyzwaniem, miał być skok na bungy w Nowej Zelandii - samym sercu ekstremalnych sportów. Namówiłam więc Kubę jeszcze w Polsce, żeby skoczył ze mną bo sama się bałam :o) W sumie to długo nie musiałam go do tego pomysłu przekonywać, kwestią było tylko znalezienie odpowiedniego miejsca. Na szczęście los zaprowadził nas w okolice Queenstown na trochę dłużej, a jak wiadomo tu właśnie „wynaleziono” bungy, no i czegóż chcieć więcej… teraz musiałam już tylko mentalnie się do tego przygotować, powiedzieć sobie „Ewa dasz radę!” No i nadszedł niespodziewanie ten odpowiedni moment, choć wcale nie zdążyłam się pozytywnie nastawić na to wyzwanie…

Po dwóch tygodniach ciężkiej pracy musieliśmy na kilka dni wyjechać, bo nasz domek ma zająć już dużo wcześniej zapowiedziana Pani. Dla nas to świetna okzaja żeby jeszcze trochę pozwiedzać. Kuba porozsyłał maile do couchsurferów i mniej więcej ustalił trasę wycieczki. Pierwszym punktem naszej małej podróży było Arrowtown, złote miasteczko. Jest ono uznawane przez wiele osób za najładniejsze małe miasto Nowej Zelandii, w którym można podziwiać pozostałości po gorączce złota w latach 60-tych XIX w. Osobiście nie uważam, żeby było najładniejsze, ale swój urok i klimat niewątpliwie posiada. Po godzinnym spacerze ruszyliśmy dalej na północny wschód, po drodze zatrzymując się przy moście Kawarau, popatrzeć jak inni trzęsąc się ze strachu, pokonują największe swoje lęki i skaczą z mostu zawieszonego 43m nad rwącą rzeką. Okazało się, że to całe centrum, bardzo profesjonalnie przygotowane, z specjalną salą w której można zobaczyć liny i mocowania, oglądnąć film o historii bungy itp. Kubie wystarczył tylko szybki rzut oka, żeby ocenić sytuację i podjąć męską decyzję. Skaczemy. Jest piękna pogoda, jesteśmy w odpowiednim miejscu, więc nie ma na co czekać. Zapłaciliśmy mnóstwo pieniędzy, chociaż była Walentynowa promocja na skok, ale co tam, raz się żyje :o) Pani nas wyważyła, dała specjalny bilet i wysłała na most. Tam przejęła nas inna Pani i kazała grzecznie czekać w kolejce, co chwile rzucając śmiesznymi uwagami. Stojąc tam i oglądając tych co skakali pierwsi miałam ochotę wycofać się z całego biznesu, ale Kuba dzielnie mnie wspierał, nie okazując żadnego strachu. Trochę to trwało zanim usiedliśmy na podeście, żeby i nas zapiąć w uprząż. Dopiero wtedy nerwy mi puściły, a do Kuby dotarło, że za chwilę stracimy grunt pod nogami… Na szczęście ekipa jest bardzo miła, Pan który nas zapinał okazał się być Anglikiem i odgadł za drugim razem skąd jesteśmy (już nas sklasyfikował jako Rosjan ale się zreflektował jak tylko usłyszał że mówimy po angielsku :) ) i się okazało że za jego „kadencji” jesteśmy pierwszymi Polakami tu skaczącymi. Po całej procedurze zapinania i przypinania, postawili nas na nogi, kazali podejść do krawędzi, uśmiechnąć się do zdjęcia, policzyli szybko 5, 4, 3, 2, 1 i delikatnie popchnęli… zdążyłam powiedzieć o ku..wa i skoczyliśmy. Darłam się przeraźliwie Kubie w ucho całą drogę w dół, czyli jakieś 3,5 sekundy. Moment w którym spadasz z takiej wysokości, z prędkością której nie umiem obliczyć, czujesz że możesz już wszystko, że nie ma granic dla ciebie. Nie wiele pamiętam dokładnie jak to było bo emocje sięgały zenitu, mózg niewiele rejestrował, a serce waliło jak oszalałe, ale warto było i jeśli uda nam się skoczyć jeszcze raz, na pewno to zrobię.

Extreme Home Makeover ...



Co jest lepsze od pracy na farmie w Nowej Zelandii? Praca na farmie w Nowej Zelandii za pieniądze :o) Nie ma to jak zarobić ciężką pracą pierwsze dolary, które strasznie cieszą. W sobotę i niedzielę pomagaliśmy Mouricowi przywrócić jego nowo kupiony dom do porządku. Dziewczyny czyściły okna, których było od groma i były ogromne. Świetnie to wygląda gdy w salonie są dwa okna na sąsiednich ścianach i zajmują 70% powierzchni tych ścian a za nimi jest piękny widok na góry i pasące się owce. Ale jak przyszło do wyczyszczenia tych okien to dziewczyny już nie były tak zachwycone. Efekt ich pracy był jednak rewelacyjny i gdyby nie drobne zarysowania na szybach to można było odnieść wrażenie, że brakuje okna. My natomiast przez dwa dni malowaliśmy salon oraz kuchnię. Malowanie jest ogólnie bardzo przyjemną pracą bo od razu widać efekty i przeważnie są one dobre. Gorzej przedstawia się malowanie sufitów bo od ciągłego patrzenia w górę boli kark i farba leci do oczu ale trzeba być twardym i pokazać jak pracują Polacy. W naszym odczuciu wykonaliśmy kawał dobrej roboty, której efekty mogły być lepsze ale to już było niezależne od nas. Po prostu malowanie po tapecie, oraz nie wygładzonych płytach gipsowo kartonowych nie może przynieść rewelacyjnego efektu. Ale Mourice chyba był zadowolony a to jest najważniejsze.
Z wykonanych prac z których jesteśmy szczególnie dumni jest jeszcze metamorfoza skalniaka u taty Roberta. Dostaliśmy listę trzech rzeczy, które mieliśmy zrobić pod jego nieobecność. Udało nam się zrealizować tylko jedną ale za to jak. Skalniak jest sporą górą na której rosły wszelakie trawy, chwasty i inne zielska o zjawiskowo długich korzeniach. Z tego wszystkiego mieliśmy zostawić tylko drzewko na górze oraz stokrotki. Cała reszta została eksterminowana. Różnica między tym jak my to zrobiliśmy a jak do tej pory było to przeprowadzane jest znaczna. Z iście anielską cierpliwością powyrywaliśmy wszystkie trawy oraz podobne rośliny przekopując ziemię. Oczyściliśmy kamienie i poodsuwaliśmy koło nich ziemię, żeby były lepiej widoczne oraz wysypaliśmy korą tak przygotowane zbocze. Na szczycie przekopaliśmy ziemię glebogryzarką wyrównując wszelkie górki i pousuwaliśmy korzenie oraz trawę. Niestety nie wystarczyło nam już kory aby nadać ostateczny wygląd skalnikowi, ale różnica jest kolosalna. Do tej pory po prostu trawa była wypalana i tak zostawiona. Niestety nie zrobiliśmy zdjęć żeby pokazać metamorfozę i efekty naszej pracy… to był wielki błąd.




środa, 9 lutego 2011

Babskie zajecia

Na wstepie wybaczcie brak polskich liter ale pisze wlasnie na nowozelandzkim kompie...Dla wszystkich ciekawych naszych poczynan na farmie opisze po krotce czym my dziewczyny sie zajmujemy :o)
Glownym naszym zdaniem bylo doproadzic domek w ktorym mieszkamy do stanu idealnej czystosci, co tez juz uczynilysmy. Teraz trwaja prace porzadkowe na zewnatrz, ale tym to juz chlpocy ogolnie sie zajmuja. Typowy nasz dzien na farmie wyglada tak,ze wszyscy przyjezdzamy na 9 z minutami do Kylie i Roberta, pijmy druga kawe badz herbate po czym zabieramy sie do roboty. Ja z Krysia i Kylie zostajemy w domu, a Robert zabiera chlopakow do pracy, gdie maja okazje rozbudowac swoja muskulature :) No a my, dziewczyny zajmujemy sie przede wszystkim sprzataniem, plewieniem ogrodka (co nierzadko odbywa sie przy pomocy lopaty i widel, wiec nie myslcie ze to taka lajtowa praca...), gotujemy dla zmeczonych panow lnch, zbieramy jablka, owoce czarnego bzu, jerzyny, a zeby sie do nich dostac musialysmy przechodzic kilka razy przez 2 metrowy plot! W zasadzie codziennie jest jakies zajecie, wiec jak Kylie musi isc do pracy zostawia nam liste rzeczy do zrobienia, a y jz wiemy co i jak ma zostac wykonane. Tak wiec widzicie ze nie obijamy sie, choc na pewno mamy lzejsza prace od chlpoakow, ale w koncu tak ma byc, no nie?

poniedziałek, 7 lutego 2011

Życie na farmie.











Dzisiaj mija tydzień odkąd jesteśmy na farmie. Pomimo, że jesteśmy w malutkiej miejscowości Athol (80 mieszkańców), która wydaje się senna to dzisiaj dopiero mamy chwilę czasu, żeby odsapnąć i złapać oddech. Ja staram się wykorzystać ten czas aby nadrobić zaległości blogowe. Jak już zapewne większość z Was wie, jesteśmy na farmie u przesympatycznej pary – Kylie i Roberta wraz z ich 3 letnim synem Duncanem. Kontakt udało nam się złapać poprzez stronę helpx gdzie ogłaszają się farmy potrzebujące wolontariuszy do pomocy a w zamian oferujące wyżywienie i zakwaterowanie. Tak jest i w naszym przypadku. Mamy do dyspozycji własny domek z dwiema sypialniami, kuchnią, łazienką i salonem. Obok było nawet jacuzzi ale zdążyliśmy je już przewieźć do domu Kylie :( Śniadania przygotowujemy sobie samodzielnie a lunch i obiad (a właściwie kolację) jemy wraz z nimi u nich w domu i raczej nie dane nam będzie schudnąć…

Przez pierwsze dni zapoznawaliśmy się z całą farmą i naszymi obowiązkami. W poniedziałek Kylie i Robert zabrali nas na małą wycieczką po swojej farmie. Wsiedliśmy w dwa samochody 4x4 i pojechaliśmy na wzgórze dziką drogą. Robert zabrał ze sobą swoje psy, które wozi w klatce na pickupie. Większość terenu po którym jeździliśmy to pastwiska dla krów i owiec, podzielone ogrodzeniami pod napięciem. Po dotarciu na szczyt ukazał nam się piękny górzysty krajobraz przecięty rzeką w dolinie. Kontemplacji pięknych okoliczności przyrody przeszkodziły potworne wrzaski Roberta, który stał i darł się (tak darł się, nie krzyczał) na psy które wypuścił z klatki. Psów koło niego nie było więc wszyscy pomyśleliśmy że pouciekały wykorzystując okazję co trochę popsułoby wycieczkę. Ja dodatkowo myślałem, że może psy poleciały wzdłuż bardzo stromego zbocza w dół i mogą tam pospadać i połamać łapy… Okazało się, że wrzaski Roberta były zamierzone, psy pobiegły tam gdzie miały pobiec i wykonują tylko swoją pracę – zaganiają krowy. Chwilę mi zajęło aby dojrzeć gdzie są krowy, a co dopiero biegające wokół nich psy. Robert stał na przeciwległym zboczu i kierował gwizdami i komendami wskazując kierunek, w którym krowy mają być przegonione.
W poniedziałek udało nam się także trochę popracować fizycznie przy zakopywaniu instalacji wodociągowej. Czyli musieliśmy zakopać rów, który powstał przy podpinaniu wody ze studni do naszego domu. Po południu zostaliśmy zaproszeni do lokalnego baru, który pełni także rolę sklepu gdzie poznaliśmy właścicielkę Caroll. W tym też barze możemy korzystać z Internetu komunikując się z resztą świata. Bar nosi nazwę LazyBones i ma świetny wystrój - został w zaaranżowany ze starego garażu. Można tam zjeść śniadanie oraz lunch, kupić napoje oraz różne artykuły spożywcze a także zabawki oraz wełniane skarpety :)

We wtorek spędziliśmy dzień na przenoszeniu jacuzzi spod naszego domku do domu Kylie i Roberta. Nie było to proste biorąc pod uwagę wymiary i ciężar odpowiednio jacuzzi jak i podestu na którym ono stało. Operacja udała się połowicznie ponieważ bez szkód przewieźliśmy jacuzzi ale jeszcze nie zostało ono zamontowane w odpowiednim miejscu bo ciągle nie jest ono ustalone. Wieczorem po obiedzie gospodarze zaproponowali nam wódkę na lepsze trawienie. W ogóle przed naszym przyjazdem zrobili wywiad środowiskowy w Internecie i dowiedzieli się, że naszym narodowym napojem jest właśnie wódka w związku z czym ją zakupili. My w zamian zaproponowaliśmy różne warianty jej spożywania i podaliśmy w formie shotów z cytryną oraz wściekłych psów, które stały się przebojem. W planach mamy jeszcze zrobienie kamikaze ale bardzo ciężko o składniki w naszej okolicy. W trakcie imprezy zobowiązaliśmy się z Ignacem do pomocy Robertowi przy strzyżeniu owiec. Początkowo zarzekaliśmy się, że będziemy o godzinie 06:00 (sic!) po czym stopniowo zmieniła się ona w godzinę 07:00 a docelowo udało nam się dotrzeć już przed 08:30… Strzyżenie to strasznie ciężka robota. Owoce ważą około 70 kg i trzeba każdą jedną sztukę chwycić i przewrócić na grzbiet podnosząc za przednie łapy po czym wyciągnąć z zagrody. Patrząc z boku wydawało się to proste więc bez większych oporów wyraziliśmy chęć spróbowania. Ignac walczył z 3 owcami a mnie przypadła tylko jedna ale i to wystarczyło żeby postrzyknęło mnie coś pod łopatką a Ignac nabawił się kontuzji lewej ręki. No miastowe chłopaki z nas :) Krótka chwila wolnego po lunchu została spożytkowana przez nas na sen, którego było zdecydowanie za mało poprzedniej nocy. Po południu Kylie zabrała nas na wycieczkę do swojej pracy i poznaliśmy przy okazji jej szefową. Jakbyśmy byli zainteresowani to możemy polecieć helikopterem nad Milford Sound i dostać zniżkę ale chyba nie skorzystamy bo cena wyjściowa to 1300 $ od osoby więc zniżka musiałaby być naprawdę niezła. W między czasie Robert pomagał przy załadunku owiec na ciężarówkę która przyjechała. Jak się potem okazało jedna z owiec podczas skakania z rampy niefortunnie upadła i uszkodziła sobie kręgosłup. Jako, że za taką sztukę nie można dostać pieniędzy, Robert zabrał ją i postanowił poczekać czy może stan owcy się polepszy. Po naszym powrocie owca dalej się nie podnosiła więc zapadła decyzja o jej zabiciu. Mogliśmy oczywiście uczestniczyć w całym procederze i na własne oczy zobaczyć jak wygląda krok po kroku przygotowanie mięsa. Dziewczyny powiedziały pas a my z Ignacem nie bez obaw ale jednak zdecydowaliśmy się na uczestnictwo. Poniżej postaram się opisać z większymi szczegółami jak to przebiegało więc jak ktoś jest bardziej wrażliwy niech sobie przeskoczy ten fragment.

.
.
.
Na początku Robert poderżnął gardło owcy i jednym ruchem złamał jej kark. Następnie należy poczekać aż krew się wyleje i przestanie pracować serce oraz płuca. Jest to dla mnie najgorszy moment bo widać jeszcze nerwowe odruchy kończyn i słychać jak powietrze jest zasysane do płuc. Potem zaczyna się oskórowanie. Najpierw nacina się skórę przy kończynach a następnie podwiesza owcę do góry nogami za tylne kończyny. Delikatnie odcina się skórę od powięzi zaczynając od tylnej części powoli schodząc w dół a następnie gołą rękę wsuwa się w okolicy brzucha i dojeżdża do kręgosłupa kontynuując odrywanie skóry. Gdy już cała skóra jest zdjęta z owcy następuje czas usunięcia organów w wnętrza jamy brzusznej. Trzeba delikatnie naciąć powłokę brzuszną w okolicy pęcherza uważając aby go nie przekłuć i rozciąć pionowo w dół. Teraz mamy swobodny dostęp do wszystkich organów, które należy usunąć. Przy okazji mieliśmy lekcję anatomii, oglądając jelito cienkie, serce, płuca i żołądek wypełniony na wpół strawioną trawą. Owca jest już praktycznie gotowa. Należy ją zostawić w takim stanie żeby trochę wystygła i żeby można było potem łatwiej usunąć tłuszcz. Cała ta operacja nie należy do najprzyjemniejszych ale muszę przyznać, iż myślałem że ciężej będzie na to wszystko patrzeć.
.
.
.

W czwartek poznaliśmy nasze jedno z głównych zadań z którymi mamy się zmierzyć. Jest to uprzątnięcie działki tak żeby można ją było przygotować na pastwisko. Na tej działce jest wszystko. Od starych maszyn i części zakopanych w ziemi, po walące się ogrodzenia i 2 stare domy z około 1930 roku. Uprzątnięcie polega na selekcji rzeczy niepotrzebnych, które należy wyrzucić oraz rzeczy które można wykorzystać przy budowaniu ogrodzenia. Zatem Robert przy pomocy najpierw dużej koparki, a potem traktora wyrywał stare słupy ogrodzeniowe oraz pnie drzew, a my z Ignacem jeździliśmy quadem z przyczepką i pakowaliśmy na nią rzeczy. Nowa Zelandia przeważnie kojarzy się z dużym naciskiem na ekologię i dbałością o środowisko, segregacją śmieci. Często tak jest aczkolwiek coraz częściej się przekonujemy, że nie do końca. Na farmach utylizacja odpadów polega na wykopaniu jednej dużej dziury do której wrzuca się wszystko, dosłownie. Poprzez niepotrzebne drzewo, plastikowe kanistry, stare meble, zużyte opony, metalowe elementy maszyn po padnięte zwierzęta. Następnie taką piękną mieszankę różnych rzeczy się podpala. I w ten sposób jest miejsce na kolejne rzeczy. To co się nie spali zakopuje się i w sąsiedztwie kopie się nową dziurę na śmieci. I gdzie ta ekologia?

Po południu wyrwaliśmy się na 1,5 godziny aby podjechać do sąsiedniego miasteczka zatankować samochód oraz zrobić zakupy na urodzinowe przyjęcie dla Kylie. W planach mieliśmy przygotowanie kamikadze ale niestety w sklepie było tylko piwo i wino. Co ciekawe, społeczność tutaj jest tak mała, że przy wejściu do sklepu była wywieszona tablica z informacją kto ma dzisiaj urodziny…
Im bliżej końca tygodnia tym bardziej odczuwaliśmy z Ignacem potrzebę przyspieszenia prac które były w naszej kwestii. Niby wstajemy wcześnie i o 9 już jesteśmy gotowi do pracy ale zaraz jak przyjedziemy do Roberta i Kylie to jeszcze musimy wypić kawę, którą zawsze proponują i chwilę posiedzieć. W związku z czym realnie o 10 faktycznie zaczynamy coś robić ale najpóźniej o 13 jest lunch więc znowu wszystko przerywamy i wracamy do domu coś zjeść. Lunch jest w formie obiadu i zawsze jest jakieś mięso. Po takim posiłku nie da się od razu zerwać i wrócić do pracy więc znowu trochę czas ucieka a nas zaczyna nosić, że nie widać efektów naszej pracy. W piątek udało nam się trochę wcześniej zacząć a dodatkowo piękna pogoda umożliwiła nam zrobić duży postęp w pracach porządkowych. Na tyle się zmęczyliśmy, że przed wpół do dwunastej już myśleliśmy o przerwie i lunchu. Po południu czekała nas wycieczka do miasteczka Gore oddalonego od Athol o około 80 km po sofę, którą zakupiła Kylie do naszego domku. Całą drogę rozmawialiśmy o różnicach między Polską a Nową Zelandią a podczas powrotu z sofą na przyczepie natknęliśmy się na tira wiozącego jacht. Potężny jacht. Na tyle wielki, że zajmował dwa pasy jezdni i kilkaset metrów przed nim jechał pilot nakazujący się zatrzymanie nadjeżdżającym pojazdom. Na szczęście kolumna zjeżdżała czasem na pobocze aby przepuścić tworzący się za nim korek. 30 km odcinek drogi, który my pokonaliśmy w około 20 minut, tir z jachtem jechał przez 2 godziny bo już ok. 19:00 pojawił się w Athol wzbudzając powszechne zainteresowanie. Wyłączyli nam przy okazji prąd bo musieli podnosić linie energetyczne, żeby łódka się zmieściła.




Podróż na farmę.












Piątek weekendu początek… a my zamiast na imprezę to w drogę! Zdecydowaliśmy się jechać zachodnim wybrzeżem, ponieważ tu jest znacznie mniej miejsc do zatrzymywania się, czyli szybciej dotrzemy do Queenstown, gdzie czekają już na nas farmerzy :) Po drodze zrobiliśmy jednak kilka przystanków. Znaleźliśmy w przewodnikach, że będziemy przejeżdżać obok najdłuższego zwieszonego mostu w Nowej Zelandii, więc oczywiście nie może i nas tam zabraknąć. Ja trochę byłam sceptycznie nastawiona do tego pomysłu, ale ostatecznie się zgodziłam pomimo mojego lęku przed takimi budowlami. Okazało się, że most ma długość około 100 m i wiedzie do „parku” z rozrywkami takimi jak przejażdżka Jetboatem po rwącej rzece, spuszczenie na linie wzdłuż mostu (w kilku różnych wariantach), spacer po lasach deszczowych z podziwianiem dzikiej fauny i flory. Skorzystaliśmy jednak tylko ze spaceru, bo ceny pozostałych atrakcji były jak to zwykle bywa w takich miejscach nieadekwatne do ich atrakcyjności. Ku mojemu zaskoczeniu most był prawie nieruchomy i tak obudowany, że w ogóle nie bałam się po nim przejść. Odziwo Krysie troszkę zmroziło ale i tak dzielnie wszyscy przeszliśmy po nim. Spacer zajął nam ze 2 godziny bo trzeba było się troszkę przedzierać przez dzikie gąszcze, ale naprawdę warto było.
W drodze do wybranego przez nas miasteczka na nocleg,pogoda popsuła się na dobre i jak już zajechaliśmy na miejsce postanowiliśmy nie rozkładać namiotu tylko wynająć domek kampingowy. Ostatecznie okazało się to dobrym pomysłem bo padało prawie całą noc, a w domku siedzieliśmy wygodnie, popijając drinka, jedząc kolację i oglądając do późna TV :)

Sobotni poranek na szczęście był suchy choć mało słoneczny. Przed dalszą drogą skoczyliśmy jeszcze na szybkie oglądanie fok w pobliżu Westport, które leniwie wylegiwały się na skałach pilnując swoich młodych… Dalsza droga na południe ciągnęła się malowniczo wzdłuż wybrzeża. Jechaliśmy w milczeniu zapatrzeni z jednej strony na morskie fale rozbryzgujące się na skalnych urwiskach i z drugiej na góry. Nic dziwnego, że właśnie ta droga została okrzyknięta najpiękniejszą (według przewodnika Lonley Planet), widoki naprawdę powalały… Tuż przy drodze jeszcze jedna atrakcja turystyczna – Pancake Rocks, czyli skały naleśnikowe :) Słońce, deszcz, silny wiatr i morze utworzyły to przedziwne miejsce, gdzie nadbrzeżne skały wyglądają tak jak stosy poukładanych naleśników. Nowozelandczycy mają wspaniałą przypadłość umożliwiania każdemu podziwiania ich wspaniałej przyrody, dlatego każde niezwykłe miejsce utworzone przez Matkę Naturę można podziwiać ze specjalnie przygotowanych platform i ścieżek. I tak właśnie też jest w przypadku tych skał. Każde miejsce jest dodatkowo opisane na specjalnych tablicach informacyjnych, które zawsze staramy się sfotografować, żeby tłumaczyć potem wszystko na spokojnie. Popołudnie nieubłagalnie zagląda w nasze lusterka, a my wciąż za daleko od celu, a tuż przed nami Hokitika – małe miasteczko słynące z największych w pobliżu złóż zielonego jadeitu (maori : pomanau). Zwiedzanie odbyło się jednak w ekspresowym tempie, gdyż bardziej ciekawiły nas pobliskie lodowce (Franc Josef i Fox), niż zielone wisiorki. Najpierw lodowiec Franciszka Józefa i spacer pod sam jego jęzor. Pomimo, iż nawet nie wspinaliśmy się na niego i tak trzeba było mieć ciepłe kurtki, bo chłodem od niego mocno powiewało :) Po raz pierwszy w życiu mogłam oglądać lodowiec, choć w Austrii takie też są, ale jak widać czasem trzeba przejechać cały świat żeby zachwycać się czymś co możesz mieć na wyciągnięcie ręki ale wciąż ci do tego za daleko… Jak się okazało to był nasz „poczwórny” pierwszy raz  Dzisiejszy dzień wyciągnął z nas sporo energii i zrobiliśmy się bardzo głodni. Na szczęście znaleźliśmy kemping niedaleko Lodowca Fox i to w dodatku darmowy, a w miasteczku przylodowcowym sklep – niestety już zamknięty. Na kolejne nasze szczęście w tejże małej mieścinie były dwie spore restauracje, więc wygodnie usiedliśmy przy stole i zamówiliśmy pizzę z frytkami. Trochę długo musieliśmy na nią czekać, a słońce w między czasie powoli chowało się za szczytami Alp Południowych. Wszystko było by pięknie gdyby nie fakt, że jeszcze nie dotarliśmy na ten kamping i nie rozłożyliśmy namiotu, a tu dziewiąta się zbliża. Zapłaciliśmy szybko i pojechaliśmy szukać tego kampingu. Droga nie była najlepsza, szutrowa, wąska, w samym środku lasu a w dodatku było już ciemno. Po 20 minutach dojechaliśmy do małej polanki tuż nad brzegiem morza, na której miało być 9 miejsc namiotowych a tu dookoła mnóstwo samochodów, w których ludzie się już powoli do spania szykowali, ze 3 malutkie namioty gdzieś pod drzewami rozbite i jedno dogasające ognisko. Hmm, no cóż, wybraliśmy sobie miejsce i zaczęliśmy się rozkładać z betami. Jak jeden Francuz zobaczył co próbujemy postawić wszelkimi siłami walcząc z wiatrem, zaśmiał się że przywieźliśmy nie namiot tylko „fuckin’ Castle” (czyt. wielki zamek) :o) Tym razem pobiliśmy rekord w rozkładaniu naszego „zamku”- 2 godziny! Chłopaki siłowali się żeby przywiązać go linkami do drzewa bo namiot tańczył pod dyktando wiatru. Udało się, nie odlecieliśmy w nocy.
Porankiem wczesnym udało nam się wyjechać, tylko dlatego że nie jedliśmy śniadania (bo nie było gdzie), nie braliśmy pryszniców (bo nie było pryszniców) i kawy też nie piliśmy bo nie było w czym wody zagotować… dobrze że chociaż siusiu było gdzie zrobić :o) Całą niedzielę jechaliśmy zatrzymując się tylko na szybkie śniadanie (koło południa) i rozprostowanie kości w Queenstown, do którego dojechaliśmy około 17:30. Ignacy informował na bieżąco Kylie gdzie jesteśmy, a ona nam pisała jak dalej jechać. Im bliżej byliśmy miasteczka Athol, tym bardziej każdy się denerwował. Kuba już ze stresu wiercił się na siedzeniu i co sekundę sprawdzał jak daleko jeszcze….10km….5km...2km…. 100m i jesteśmy na umówionym miejscu pod strażą pożarną. Przedyskutowaliśmy jeszcze w drodze, że jak domek wiejski okaże się stodołą to wiejemy :o) Kylie przyjechała kilka minut po nas i od razu poprowadziła do naszego nowego domku… Tuż za zakrętem pierwszą rzeczą, która ukazała się naszym oczom była szopa na siano, więc wszyscy jak nagle zaklęliśmy głośno, ale zaraz potem wyłonił się faktycznie wiejski mały domeczek. Uff. Kylie wysiadła, przywitała się z nami, zaproponowała mały odpoczynek zanim przyjedziemy do nich na kolację. Dopiero teraz udało nam się porządnie wyszorować pod prysznicem po całym dniu drogi. Niestety nie można było się za długo moczyć bo jedzenie stygnie… Zmęczeni ale bardzo ciekawi naszych gospodarzy zjawiliśmy się na kolacji tuż po siódmej. Kylie, Robert i ich syn Duncan mieszkają w ślicznie położonym małym domku na wzgórzu i zajmują się swoją 60 akrową farmą, na której hodują różne zwierzęta – byki, świnki, kury, gęsi, owce, jelenie kanadyjskie, a do tego mają 7 psów pasterskich i 2 domowe koty :o) Kolacja była pyszna i bardzo duża, więc najedliśmy się po uszy (odkąd opuściliśmy Wellington to była pierwsza tak syta kolacja). Siedzieliśmy u nich chyba do północy rozmawiając o wszystkim i pijąc piwko.

niedziela, 6 lutego 2011

Abel Tasman i Aqua Taxi.












Jak zawsze mamy ambitne plany żeby wstać rano, szybko się pozbierać i wyruszy ć. I jak zawsze nam to nie wychodzi. To nawet nie chodzi o to, że śpimy jakoś długo bo przeważnie wstajemy około 8 rano ale potem zaczyna się celebracja każdej czynności. Prysznic, śniadanie, pakowanie, składanie namiotu, ostatnie sikanie przed drogą i już po 10 udaje nam się opuścić kamping. Nie inaczej było dzisiaj. W planach były dwie opcje uzależnione od pogody oraz naszych sił: wypożyczenie kajaków i zwiedzanie parku narodowego Abla Tasmana na własną rękę albo rejs motorówką. Jak już dotarliśmy do centrum informacji turystycznej okazało się, że na kajaki jest już za późno więc pozostała nam motorówka.
Aby do niej dotrzeć musieliśmy pokonać szutrową, górzystą drogę, która jest bardzo malownicza ale niestety długa w pokonaniu. Coś za coś.
Sam Abel Tasman National Park jest najmniejszym parkiem narodowym w Nowej Zelandii ale położonym niezwykle malowniczo tuż przy Cieśninie Cooka. Dojazd do niego jest możliwy tylko na północny i południowy kraniec a resztę tras pokonuje się pieszo albo zwiedza z wody. W Totaranui wsiedliśmy na motorówkę i zaczęliśmy dynamiczną jazdę pomiędzy wysepkami. Na początku miałem obawy, że będzie to taki emerycki rejsik ale na szczęście tak nie było. Po drodze widzieliśmy małe pingwiny pływające w wodzie a także foki wygrzewające się na skałach. Główną ideą wodnych taksówek, którymi pływaliśmy jest możliwość dopłynięcia na jedną z pięknych plaż, wyjścia na brzeg i ruszenie wgłąb parku z plecakiem. My jednak wybraliśmy wariant kompleksowy, który pozwolił nam na zobaczenie całości parku z wody. Pierwszą część wycieczki skończyliśmy w miejscowości Marahau i o ile na początku rejsu wchodziliśmy na motorówkę bezpośrednio z plaży tak tutaj czekał na nas już w wodzie traktor z przyczepą. Nie wysiadając z łódki, zostaliśmy wyciągnięci na brzeg i przewiezieni około 1,5 kilometra do głównej bazy gdzie dopiero mogliśmy wysiąść. Bardzo ciekawy patent. Analogicznie było w drodze powrotnej. Zapakowaliśmy się na pokład i na przyczepie za traktorem przejechaliśmy przez malutkie miasteczko a następnie wjechaliśmy do wody. Morze było już bardziej wzburzone ale pogoda dalej była wyśmienita. Po drodze zabieraliśmy nowych pasażerów i wysadzaliśmy innych na poszczególnych plażach. Była też okazja wykąpać się w ciepłej i przejrzystej wodzie na jednej z tych plaż gdy czekaliśmy na spóźnialskich kajakarzy. Rejs skończyliśmy około 17 więc nie mieliśmy już zbyt dużo czasu żeby pokonać założony odcinek trasy. Trzeba było się streszczać tym bardziej, że przed nami była szutrowa droga oraz ten 25 kilometrowy odcinek drogi na szczyt góry…..
Około 20:00 udało nam się znaleźć kemping wraz z basenem ale nie było nam dane z niego skorzystać bo przyjechaliśmy za późno a rano nie było oczywiście czasu. Rozłożyliśmy namiot w prawie rekordowym tempie i kupiliśmy nawet whisky z colą aby miło zakończyć dzień. Każdy chciał ponadrabiać zaległości zdjęciowo-blogowe więc zasiedliśmy przed komputerami. Ja poszedłem do salonu telewizyjnego aby podładować komputer, zgrać zdjęcia i napisać co nieco. Prawie mi się udało. Oprócz mnie był w pokoju jeszcze John z trójką dzieci, który oczywiście zagadał mnie skąd jestem, gdzie jadę, klasyka. Okazało się, że jest on farmerem z Milton, ma jakąś straszną ilość krów i zatrudnia na farmie kilku więźniów z pobliskiego więzienia. Dowiedziałem się, że w NZ są gangi, ale raczej tłuką się między sobą a także, że sporo więźniów nie jest zainteresowana powrotem do społeczeństwa bo mają bardzo dobre warunki w więzieniu (m.in. podgrzewane podłogi). W między czasie przyszła do mnie Ewa, więc rozmowa się rozwinęła na dobrze a potem dołączyli do nas Krysia i Ignac więc już nic nie udało mi się porobić na komputerze. Ale mamy za to zaproszenie na farmę jak będziemy w pobliżu :o)