poniedziałek, 31 stycznia 2011

Przez fiordy do Picton.











Pobudka o 6:00 rano w deszczowy poranek nie dodaje energii jednak trzeba było zwlec się z łóżek bo za godzinę musimy być w porcie. Uratował nas szybki prysznic i kubek ciepłej herbaty. Magda z Bartkiem dzielnie wstali żeby nas pożegnać i jeszcze na drogę dali nam 2 bochenki domowego chleba, którego upiekli specjalnie wczoraj. Dotarliśmy do portu o czasie, ustawiliśmy się w kolejce za innymi samochodami i czekaliśmy grzecznie na wjazd na pokład promu. Tuż po wypłynięciu z portu wszystko było ok, zasiedliśmy do stolika, kupiliśmy herbatkę, zjedliśmy śniadanie i mniej więcej wtedy wypłynęliśmy z osłoniętej zatoki na morze. I zaczęło bujać... Kuba zmusił mnie żebym siadła w „kinie” na wygodnych fotelach i poszła spać to nie będę odczuwała zawrotów głowy. No więc innego wyjścia nie było. Nawet udało mi się zasnąć w akompaniamencie „Małp z kosmosu”, a obudziłam się dopiero na początku następnego filmu („Listy do Julii), którego z miłą chęcią obejrzałam. Tak przetrwałam podróż promem. Ostatnie kilometry zrobiliśmy wpływając między fiordami, podobno pięknymi, ale o tym to Kuba wam opowie bo ja oglądałam film i nie dałam się namówić na wyjście na zewnątrz. Wpływając do zatoki portowej zorientowałam się że pogoda się diametralnie zmieniła, słońce wyszło zza chmur, fale ustąpiły i przenikające zimno zamieniło się w piękny ciepły dzień.

Zrobiliśmy szybki rekonesans w Picton i ruszyliśmy przed siebie. Ku mojemu niepocieszeniu jedyna droga którą można było do jechać do Nelson (bo tam postanowiliśmy jechać) była górską krętą drogą i już od samego patrzenia na nią robiło mi się niedobrze. Zrobiliśmy mały przystanek po drodze żeby popodziwiać wspaniałe widoki i w ogóle żeby zobaczyć jak wygląda wyspa południowa. Wmurowało nas jak dotarliśmy do punktu widokowego na szycie jednej z gór, których zielone zbocza kończą się w szmaragdowych zatokach, a na spokojnej wodzie migotają promienie południowego słońca. Ach, szkoda że akurat tam nie było kempingu bo chętnie została bym w tym miejscu nieco dłużej.

Zapach sosnowego lasu, toalety z lat PRL-u, strumień szumiący nieopodal… nie, to bynajmniej nie jest opis Polskich krajobrazów, choć w pierwszym momencie poczuliśmy się jak w domu, lecz jest to pole namiotowe w Nelson. Od razu nam się spodobało i postanowiliśmy zostać tu trochę dłużej i nadrobić kilka zaległości, typu pranie, pisanie, mailowanie do couch-surferów itp., a przy okazji zwiedzić okolicę. Dwa dni upłynęły nam w sielankowym spokojnym tempie, przy pięknej pogodzie. Udało nam się wdrapać na kolejną górę, gdzie tym razem mogliśmy nacieszyć się byciem w samym centrum Nowej Zelandii. Czyli jeszcze zostało nam tylko najdalej wysunięte na południe miejsce i możemy powiedzieć, że zjeździliśmy cały kraj. Udaliśmy się także do miejskiej biblioteki, bo na naszym kampingu nie było Internetu. I kolejny szok. Wielka powierzchnia biblioteki mieściła regały dla każdego. Książki poukładane tematycznie dla dorosłych, dla seniorów, dla młodzieży i dział dla dzieci. Kilka stanowisk z komputerami i oczywiście darmowy Internet na terenie całej biblioteki. Biblioteka dziecięca była oddzielnym pokojem z mnóstwem dodatkowych gadżetów, gdzie dzieci mogły szaleć dowoli nie przeszkadzając innym. Ponadto w toalecie dziecięcej były wszystkie potrzebne rzeczy do przebrania malucha, a jakby dziecku nieco starszemu przytrafił się „wypadek”, to można poprosić o pożyczenie ubranka na zmianę… Wszyscy oprócz mnie zasiedli przed swoje komputery, więc jakoś trzeba było zabić czas, no to podeszłam do pani i mówię, że nie mam karty ale że chciałam tylko na chwile poczytać jakąś książkę, już byłam gotowa zastawić paszport, a pani na to z uśmiechem na twarzy mówi, że żadnej karty nie potrzebuję i że na terenie biblioteki mogę czytać co mi się tylko spodoba :) znalazłam sobie książkę i wygodny fotel i oddałam się lekturze, podczas gdy reszta buszowała po sieci. Jak już każdy nasycił się Internetem poszliśmy na lunch i zwiedzanie miasta jego urokliwymi uliczkami.






czwartek, 27 stycznia 2011

Deszczowa pogoda w Wellington.












Kolejna nieprzespana noc. Tym razem deszcz łomotał calutką noc w namiot. Niestety tylko ja nie mogłam spać, no tak, a któż by inny jak nie największa księżniczka na ziarnku grochu…
Na szczęście namiot spisał się świetnie jak na taką ulewę i tylko trochę nam na głowy pokapało, ale już zakupiliśmy taśmę wzmacniającą i będziemy obserwować czy znowu się to powtórzy. Z Taupo wyjechaliśmy koło południa zatrzymując się po drodze na obejrzenie wodospadów Huka. Wysokość wodospadu nie jest powalająca, bo ma zaledwie kilka metrów, ale ilość wody jaka przez niego przepływa jest niesłychanie ogromna. Dopływająca do wodospadu wąskim korytarzem rzeka aż kipi od buzującej wody. Widok naprawdę niesamowity, no i tu w zasadzie po raz pierwszy spotkaliśmy parę Polaków, ale żadna ze stron nie była skłonna do rozmów tylko do ukradkowych spojrzeń…
No cóż nieśmiali jesteśmy :)

Dzisiejszym celem jest Wellington, a w nim czekająca na nas Madzia i jej rodzinka. Jakiś tydzień temu odezwała się do nas (koleżanka Kuby z roku) informując, że także jest w nowej Zelandii i bardzo chętnie się spotka z nami jak będziemy w okolicy. Tak się składa że promy na południową wyspę wypływają z portu w Wellington, więc nadarzyła się idealna okazja do spotkania. Madzia przyjechała tu ze swoim mężem Bartkiem i 3 - letnią córeczką Łucją w poszukiwaniu przygód i pewnie spróbowania innego życia. Jak dotarliśmy do Wellington koło 19:00 przywitali nas dosłownie chlebem i solą :) oraz pyszną kolacją, a także zapoznali nas ze swoimi znajomymi (Polakami, mieszkającymi tu są od 2 lat), którzy również na tą kolację przyszli. Śmialiśmy się, że żadne z nas nie przebywało dawno w tak licznym polskim gronie. Wspaniały wieczór zakończył się późną nocą, jak ostatnimi resztkami sił dogrywaliśmy w „złodzieja”.
Mimo niewyspania wstaliśmy wszyscy rano, ponieważ Madzia z Bartkiem i małą Łucją szli na 9:30 do kościoła, a my postanowiliśmy iść z nimi. Msza była w języku angielskim, ale wszystko co mówił ksiądz i co trzeba było odpowiadać było wyświetlane z rzutnika, więc łatwo nadążaliśmy. Byłam zaskoczona, że cała msza przebiega słowo w słowo tak jak w języku polskim tylko piosenki mają nieco inne. Po zakończeniu mszy jedna z parafianek wyszła na środek i przeczytała ogłoszenia, po czym zaprosiła wszystkich na coniedzielną herbatkę i ciasteczko. I tu się mocno zdziwiliśmy… herbatka… ze wszystkimi…. no może być ciekawie, ale na szczęście napotkałam na wzrok Madzi mówiący że wszystko jest ok. i razem poszliśmy do mniejszej sali, gdzie już prawie wszyscy pochłonięci byli rozmową popijając różnego rodzaju napoje. Oczywiście przed salą każdego witał i zapraszał do środka prowadzący mszę ksiądz, uśmiechając się również i do nas. Dzięki tym właśnie coniedzielnym spotkaniom Madzia i Bartek zdobywają z tygodnia na tydzień co raz więcej życzliwych im ludzi oferujących swoją pomoc w praktycznie każdej dziedzinie. Z nami również kilka osób rozmawiało i z zainteresowaniem słuchało o naszych dalszych planach, a także radzili nam co i gdzie warto zobaczyć. Droga powrotna zajęła nam około 5 min, a i tak byliśmy po 11:00. Zaplanowaliśmy na dzisiaj zakupy jarzynowe na targu, a potem spacer po okolicy, ale niestety pogoda nasze plany zniweczyła… całe miasto było spowite mgłą, było zimno a deszcz cały czas padał jak z cebra. No i co tu robić, przecież nie będziemy cały bity dzień siedzieć w domu. Jedziemy na targ, a potem do muzeum Te Papa. Postanowione. Targ jarzynowy zaliczyliśmy niesłychanie szybko, ale niestety dłużej zajęło nam szukanie butów nieprzemakalnych dla Kuby, bo jedyne jakie wziął na południe to dziurawe snickersy, w których już po 5 min miał pełno wody. Nic o dziwo nie udało się znaleźć, więc poszliśmy do muzeum ogrzać się i wysuszyć, a potem jeszcze spacer po porcie, gdzie zacumował swoją łódkę „Gutek”. Przemoczeni i głodni wróciliśmy na obiad do domu.
I tak dzień minął nam bardzo przyjemnie choć pogoda nie rozpieszczała.

P.S. Madziu dziękujemy za wszystko i trzymamy kciuki za was mając nadzieję, że pogoda będzie wam sprzyjać :) całusy dla Bartka i Łucji :*





wtorek, 25 stycznia 2011

Due South.











Noc była łaskawa tylko dla Kuby, który spał jak dziecko gdy reszta z nas przewracała się z boku na bok. Wiatr wiał niemiłosiernie całą noc miotając namiotem we wszystkie strony. Rano z podkrążonymi oczami, na totalnym kacu z niewyspania opowiedzieliśmy Kubie o tym co się działo, a on oczywiście z niedowierzaniem patrzył na nas jak na wariatów. Po śniadaniu i porannej toalecie Ignacy poszedł uregulować płatności i udało mu się wynegocjować zniżkę dla nas. Dowiedział się również przy okazji o co chodziło z tymi syrenami. John powiedział że sam włączył radio bo to faktycznie był taki sygnał jak na tsunami, ale się okazało że jacyś kolesie rozpalili duże ognisko na plaży i się zmyli. Ktoś to zauważył i zawiadomił straż bo tak silny wiatr mógł bardzo łatwo rozprzestrzenić ogień powodując pożar. A my już w panice że nie zdążymy przed falą uciec  Niestety musimy już powoli zjeżdżać na południe, bo w poniedziałek trzeba na prom zdążyć, a przed nami jeszcze 600km krętymi drogami. Chcieliśmy jeszcze podjechać na plaże gdzie kapitan Cook postawił flagę Brytyjską, ale w sumie nie było nic szczególnego do oglądania, tylko na klifie Szekspira głaz z tablicą pamiątkową i tyle. Nie poruszeni świętością tego miejsca (a w zasadzie jej brakiem) zostawiliśmy półwysep Coromandel za sobą. Dzisiejszy cel – Taupo.
Do Taupo - miejscowości położonej nad największym jeziorem w Nowej Zelandii o takiej samej nazwie dotarliśmy pod wieczór. Dla mnie jest to najładniejsze miasto jak do tej pory. Bardzo nowoczesne i zadbane domy, czyściutko dookoła, zieleni również nie brakuje. W sumie taka typowa turystyczna miejscowość tylko tych turystów jest tyle co powinno, czyli niewiele  Ulokowaliśmy się na kolejnym kampingu. Jeszcze szybkie zakupy po drodze i szykowanie kolacji. Dzisiaj już jedliśmy normalne danie – makaron z pomidorami, ziołami i czosnkiem. Pycha, palce lizać. Dzisiaj jednak kuchnię porzuciłam i Krysia w asyście chłopaków przygotowywała jedzonko, żebym mogła w tym czasie nadgonić zaległości w pisaniu dla was. Dlatego nagle pojawiły się 3 nowe posty ;) Prosimy o wyrozumiałość, bo pomimo wysokiej cywilizacji nie ma tu wszędzie zasięgu telefonicznego, a co dopiero ogólnego dostępu do Internetu, musimy więc wspomagać się siecią w McDonaldzie, żeby powrzucać zdjęcia i nowe posty. I tak zastała nas deszczowa noc przed komputerami.




sobota, 22 stycznia 2011

Spaleni słońcem.











No i po raz kolejny przekonaliśmy się że nie warto się sugerować podawaną prognozą pogody bo się ona w ogóle nie sprawdza. Piękne słońce i bezchmurne niebo przywitało nas z samego rana. Zasięgnęliśmy informacji u Johna na temat tej plaży z gorącą wodą i okazało się że musimy tam być najpóźniej w południe żeby zając jakieś dobre miejsce, bo potem już zaczynają się pielgrzymki. Na spokojnie zjedliśmy śniadanie i zrobiliśmy jeszcze pranie zanim wsiedliśmy do samochodu. Na miejscu okazało się, że tam gdzie wczoraj plaża świeciła pustkami, dzisiaj już nie było gdzie stopy postawić. Pewnie zastanawiacie się o co w ogóle chodzi z tą plażą? Już opisuję wszystko. Otóż 2 km pod plażą jest taki wielki kamień pochodzenia wulkanicznego (czyli jest piekielnie gorący, 170 C), który ogrzewa wodę. Ta z kolei tuż pod powierzchnią ma już nieco niższą temperaturę około 60 C. Na Hot Water Beach są dwa miejsca, gdzie ta gorąca woda ma swoje ujścia. Wystarczy wykopać coś na kształt brodzika i sama do niego napływa, jak się wykopie dołek kolo źródła to woda jest wrząca, a jak troszkę dalej to niestety zimna. Najlepiej, jak się przekonaliśmy, wykopać tak żeby napływała i ciepła i zimna jednocześnie :) Na początku szukaliśmy dogodnego miejsca gdzie można by się rozłożyć i zaczęliśmy kopać rękami, ale chłopcy szybko doszli do wniosku, że przydadzą się nam łopaty, więc poszli je wypożyczyć (no bo w takim miejscu wypożyczalnia łopat kwitnie :) ), a my z Krysią w tym czasie dokopałyśmy się do ciepłej wody. Chłopaki jednak szybko przejęli inicjatywę i wykopali nie tyle brodzik, co 4 – osobową wielką wannę. Chyba ze dwie godziny siedzieliśmy w naszym małym raju i grzaliśmy nasze szacowne pupki wystawiając jednocześnie nasze białe przodki do słoneczka. Było tak cudownie, że postanowiliśmy nie przejmować się w ogóle czasem i spędzić jeszcze jedna noc w tym cudnym miejscu. Jak już dostatecznie długo wymoczyliśmy się w gorących źródłach wróciliśmy na kamping żeby cos przekąsić, zanim zaczniemy odkrywać dalszy kawałek tego raju. Po lunchu pojechaliśmy do miejscowości Hehai, bo w przewodniku napisali, że jest tam bardo ładna plaża, a dosłownie kilometr dalej można podziwiać Cathedral Cove- czyli urwiska skalne schodzące na malownicze plaże (gdzie kręcono sceny do Opowieści z Narnii). Zaczęliśmy od Cathedral Cove. Podjechaliśmy na wyznaczony parking i zarazem początek malowniczego szlaku na szczycie góry, więc aby dostać się na plażę trzeba było zejść spory kawałek w dół. Nie mam pojęcia jak wysokie mogły być te skały ale szliśmy szlakiem około 40 minut. Mniej więcej w połowie jest rozwidlenie prowadzące na Gemstone Bay, do takiej małej mało urokliwej zatoczki, gdzie nie podziwiało się widoczków nad oceanem ale te tuż pod jego powierzchnią. Nie mając jednak ze sobą żadnego sprzętu potrzebnego do nurkowania poszliśmy dalej. Żeby wrócić na szlak trzeba było niestety wspinać się pod stromą górę, na szczęście po schodach… Idąc dalej w głąb lasu zaczęliśmy się zastanawiać czy aby w dobrym kierunku idziemy, bo choć tabliczki wskazywały kierunek, nam wydawało się że brniemy coraz bardziej w głąb dżungli. W końcu zmęczeni upałem dotarliśmy na wymarzoną plaże. Niebiańska to właściwe dla niej określenie. Maleńka, otoczona wysokimi skałami porośniętymi tropikalną roślinnością, w skałach jaskinie, z oceanu wynurzające się co kilkanaście metrów mniejsze i większe wysepki, woda w kolorze szmaragdowo – granatowym, a ze skały spadał gdzieś leniwie mały wodospadzik…
Zobaczyłam jak grupka ludzi podpływa do najbliższej płaskiej skały wynurzającej się z oceanu, wspina się na nią i skacze robiąc różne akrobacje w powietrzu. Ja od razu zamarzyłam zrobić to samo, choć nie koniecznie z akrobacjami, ale nie udało mi się nikogo namówić na tą odrobinę adrenaliny. Najodważniejsza na szaleństwo w falach okazała się Krysia, której nie trzeba było namawiać dwa razy na wejście do dość zimnej wody. Dopiero po jakimś czasie chłopcy dali się przekonać do wspólnej zabawy widząc nasze dziecięco rozbawione twarze z każdej nadchodzącej fali. Po jakimś czasie udało mi się także naciągnąć mojego męża na wspólny skok. Ignac z Krysią woleli mimo wszystko cudne fale ale za to zrobili nam zdjęcia jak skaczemy za rączkę. Było super. Znaleźliśmy także taką małą jaskinię do, której można dojść tylko z wody więc w czasie przypływu jest pewnie cała zalana. Kurcze szkoda że nie mam daru do opisywania tych wszystkich cudów, byście mogli sobie wyobrazić te zjawiskowe krajobrazy, które tu oglądamy. Wracając na kamping zahaczyliśmy o Hahei Beach ale po wcześniejszych doznaniach wcale się nią nie zachwyciliśmy, tylko podziwialiśmy niesamowite domy wychodzące tarasami prosto na złoty piasek. Kuba obiecał nawet że mi taki domek kupi :) Ehhhh marzenia… Kolację dzisiaj przygotowaliśmy niezwykle sprawnie, zaledwie w 2 minuty… na pierwsze danie był rosół z kurczaka serwowany w styropianowych kubeczkach, a na drugie nudle kurczakowe podawane w tych samych kubeczkach :) jak ktoś nie czuł się do końca usatysfakcjonowany z proponowanego menu, mógł dopchać się tostami z masłem i ketchupem :) To tak w ramach oszczędności - trzeba było zjeść co mamy… Po kolacji udaliśmy się na zasłużony odpoczynek do naszego salonu relaksu (czyt. namiociku) i każdy zajął się sobą. Ja dopadłam komputer i włączyłam sobie film, Kuba z braku lepszych propozycji dołączył do mnie a Ignac z Krysią udali się do salonu fryzjerskiego (czyt. kazienka kampingowa)poprawić Ignacowy image. Wrócili akurat jak się film kończył, kiedy Kuba już dawno spał. Nowa fryzura całkiem niezła, i wcale nie widać że w polowych warunkach stylizowana, dość skromnym sprzętem w postaci elektrycznej maszynki i palców jako grzebienia. Jak już się zebraliśmy do spania zaczął wyć nagle alarm na całą miejscowość i przerażeni zaczęliśmy się nerwowo rozglądać czy ktoś na niego reaguje, na szczęście nikogo nie wzruszyło wycie syren wiec poszliśmy spać. Hmm, w sumie to tylko się położyliśmy bo o spaniu nie było mowy. Wkręciliśmy sobie że to był alarm ostrzegający przed tsunami czy czymś podobnym i zaczęliśmy nasłuchiwać okolicznych odgłosów. Wiatr wiał jak szalony, samochody częściej jeździły niż powinny o takiej porze, a na kampingu cisza, nikt się nie zbiera. Wiec to nas uspokoiło, że przecież jakby się coś na prawdę złego działo to ludzie by biegali i krzyczeli. Uspokojeni już na całego nadaremno usiłowaliśmy zagłębić się w błogi sen, ponieważ wiatr nie ustępował i co kilka minut porządnie wstrząsało całym namiotem. Jedynie Kuba spał smacznie nieświadomy otaczającej go rzeczywistości.




piątek, 21 stycznia 2011

Nowa Zelandia - kraj długiej białej chmury.













We wszystkich miejscach w których do tej pory nocowaliśmy (poza Auckland) doba trwa do 10 rano więc staramy się zawsze zebrać do dalszej drogi właśnie koło 10:00. Zwarci i gotowi wsiedliśmy do autka i pojechaliśmy to centrum Taurangi. Tam Ignacy wywiózł nas pod Mount Maunganui, mając nadzieję że da się wyjechać autem w miarę pod sam szczyt. Niestety u samego podnóża góry są słupki i zakaz wjazdu :( Nie mieliśmy za bardzo ochoty na wspinaczkę ale na szczęście dookoła Mt Maunganui jest ścieżka spacerowa, którą w godzinę można pokonać. Taki plan już wydawał nam się o wiele przyjemniejszy. Spacer okazał się strzałem w dziesiątkę. Były dwie opcje, albo łagodna ścieżka, albo plaża z przeszkodami w postaci ogromnych kamieni. Ja z Kubą oczywiście wybraliśmy trudniejszą trasę z kamyczka na kamyczek przeskakując, a Krysia z Ignacem taką pół na pół. Widoki były niesamowite… rozłożyste drzewa Pohutukawa zwisające ze ścieżki lizały swymi gałęziami plażowe skały, o które z wielkim impetem rozbijały się falę rosząc nas przyjemną oceaniczną bryzą... Cała trasa zajęła nam znacznie dłużej bo co chwile przystawaliśmy żeby obfotografować te widoki i porozmyślać wpatrując się w fale oceanu. Końcem naszej wycieczki była niewielka plaża na której zapragnęliśmy zostać jeszcze jakiś czas i pobawić się na falach, lecz w między czasie zrobiła się cudowna pogoda i popijając kawę w przyplażowej kawiarni postanowiliśmy wrócić jednak na półwysep Coromandel. W trasie wyczytaliśmy o plaży z gorącą wodą i to miał być nasz cel na dzisiaj. Dojechaliśmy na miejsce w okolicach 18:00, idziemy na plażę i czytamy gdzie to się kopie żeby posiedzieć w gorącej wodzie, a tu nikogusieńko prawie na plaży nie ma poza początkującymi surferami. Nie doczytaliśmy jednak tego że w czasie odpływu można się tu zapuszczać z łopatami a nie w porze przypływu w trakcie której właśnie dotarliśmy … No trudno zostajemy tu do jutra i się okaże czy dane nam było posiedzieć w „wannie”, czy nie. Znaleźliśmy bardzo ładny i ogromny kamping ok. 20km dalej na północ w okolicy Mercury’s Bay. John, zarządzający polem namiotowym, zaprowadził nas w nasze miejsce, objaśnił wszystko co i jak, a nawet zadzwonił specjalnie dla nas do miejscowego sklepu żeby zapytać do której mają czynne. Ci ludzie tutaj naprawdę są przemili, jeśli tylko mogą jakkolwiek ci pomóc, to na pewno to zrobią, bezinteresownie. Więc rozbiliśmy szybciutko namiot i pojechaliśmy po produkty na kolację. Lokalnym sklepom stanowczo mówimy nie! Ceny mają z kosmosu a wyboru praktycznie nie ma żadnego… lepiej zaopatrywać się w Pack’n Save niestety nie zawsze udaje się na niego trafić :( No trudno ważne że mamy co jeść.
Dzisiaj po kolacji pierwszy raz graliśmy w karty i muszę powiedzieć że nie było tak źle - złodziej rządzi ! Dopiero mocno po północy poszliśmy spać.

Ruszamy na południe.












W naszej już 3 tygodniowej podróży spotykamy same wspaniałe osoby, dzięki którym nasz pobyt tu jest o wiele milszy. Niedzielny wieczór spędziliśmy na wspaniałej kolacji u Basi i Antonia. To głównie dzięki nim mieliśmy dach nad głową w pierwszych dniach po przylocie. Pozwoli nam rozbić namiot na ich ogródku i nawet pożyczyli nam go na dalsze wyprawy. Dlatego chcielibyśmy im bardzo podziękować za to że nas przygarnęli pod swój dach i nas karmili :) Wielka buźka także dla Mateusza, który dzielnie nas woził gdzie tylko chcieliśmy jak nie mieliśmy jeszcze auta. Nie możemy tu także zapomnieć o Anie, która jest również świetnym przewodnikiem i która według mnie przyrządza najlepszą jagnięcinę jaką do tej pory jadłam. No i oczywiście uściski dla Grześka za wielką gościnność.

Dwa ostanie dni spędziliśmy u Grześka w Auckland przepakowując się i robiąc najpotrzebniejsze zakupy do podróży na południe, bo nie zawitamy tu już w najbliższym czasie. Niestety mieliśmy wyjechać już wczoraj (poniedziałek) ale pakowanie i pranie zajęło nam zdecydowanie za dużo czasu w niedzielny wieczór, więc nie spieszyliśmy się z porannym wstawaniem. Suma summarum potrzebowaliśmy takiego luźnego dnia na wizytę w kantorze oraz zakup biletów na prom na południową wyspę. Pojechaliśmy także na zakupy do wielkiego ciucholandu gdzie między wieszakami jeździ się z wózkiem. Pokupowaliśmy różne rzeczy (poduszki, sukienki, spodenki itp.) i zrobiliśmy też zakupy jedzeniowe w Pack’n save (taki wielki market spożywczy z dobrymi cenami) na kolację bo ze względu na pogodę postanowiliśmy jeszcze jedną noc przenocować w mieście. Prognozy na najbliższe dni nie są zadowalające – zapowiadają deszcze do przyszłego tygodnia akurat tam gdzie jedziemy, ale mamy nadzieję, że jednak nie będzie tak źle. Dzisiaj już o bardziej przyzwoitej porze wstaliśmy i zapakowaliśmy porządnie samochód tak, aby do wszystkiego był łatwy dostęp i wyruszyliśmy tym razem na południe… Niestety cały czas pada deszcz… Co jakiś czas robimy postoje żeby pooglądać jakieś ciekawe miejsca ale tutaj poza piękną przyrodą nie bardzo jest co oglądać bo najstarsze „zabytki” są z początku XX wieku, więc, hmm, jakby to powiedzieć, no lipa, no. Na dzisiaj zaplanowaliśmy półwysep Coromandel i miasteczka po drodze ale udało nam się to tylko „po drodze” zaliczyć bo w tak brzydką pogodę nie było sensu na plażowanie na półwyspie. Jednak nic nie powaliło nas na kolana więc postanowiliśmy zboczyć z wcześniej obranego kursu i zjechaliśmy trochę niżej do miejscowości Tauranga w Zatoce Obfitości. Tam nie udało nam się za wiele pozwiedzać ale za to znaleźliśmy hostel o wdzięcznej nazwie All The Duck’s Nuts. Miły pan menager nas oświecił, że ta wstrętna pogoda dotarła z Nowej Kaledonii gdzie 2 huragany (o prędkości 220k/h ) zderzyły się, a resztki tego starcie dotarły tutaj po czym pokazał nam nasze pokoje. Bardzo spodobały mi się backpackersy, bo są to po prostu domy lub mieszkania, w których można wynająć pokój bądź też łóżko. Kuchnia oczywiście była w pełni wyposażona więc zrobiliśmy sobie smaczną kolację, a potem posiedzieliśmy jeszcze w „naszym” pokoju planując dalszą drogę i grzebiąc w Internecie.  No i znowu do spania.


wtorek, 18 stycznia 2011

Quady, wydmy i latarnie.











„Wielką sobotę” rozpoczęliśmy w końcu o normalnej porze. Wstaliśmy przed ósmą, zjedliśmy śniadanie, wyprysznicowaliśmy się i już przed dziesiątą byliśmy gotowi do drogi. Małe sprostowanie muszę tu zamieścić, ponieważ w poprzednim poście zarzekałam się że budzę się przeważnie pierwsza to tym razem ostatnia wygrzebałam się z łóżka.

Na 11:00 umówiliśmy się na quady po 90-cio milowej plaży, więc trzeba było się dostać do niewielkiej miejscowości Ahipara gdzie miały na nas czekać 2 podwójne „ścigacze” :) Słynna 90-cio milowa plaża tak naprawdę ma około 65 mil (94 km) i ma status drogi. Wskazane jest jednak posiadanie samochodu 4x4 żeby po niej się poruszać. Oczywiście można tam jeździć czym tylko się da, quadami, motocyklami, samochodami, autobusami, końmi, czy też bliżej niezidentyfikowanymi pojazdami (niski rower z żaglem…) My panie usiadłyśmy oczywiście na miejscach pasażera i pognaliśmy przed siebie na godzinną eskapadę. Pierwszy raz jeździłam na czym takim i strasznie żałuję, że wcześniej nie było okazji bo zabawa jest naprawdę świetna. Jeździliśmy po plaży i po wodzie (takiej płyciutkiej), po wydmach (takich malutkich) i kółka kręciliśmy... i w ogóle fajnie było tylko szkoda że tak krótko. Jak już z bólem serca oddaliśmy quady to pojechaliśmy dalej w stronę Cape Reinga, oczywiście z mnóstwem przystanków po drodze. Pierwszy zrobiliśmy w małej portowej wiosce gdzie dają na wynos pyszną rybę z frytkami zapakowaną w gazety :) oczywiście każdy był głodny więc zamówił sobie po jednej porcji, która tak naprawdę spokojnie na 2 osoby by wystarczyła. Jeszcze słońce tak grzało, że trudno było wysiedzieć więc jak tylko zmęczyliśmy luncho – obiad próbowaliśmy znaleźć te słynne plaże z białym piaskiem o których Ignacy tyle opowiadał ale nie do końca pamiętał gdzie dokładnie takie były… Na szczęście Kuba trzymał rękę na pulsie jeśli chodzi o kontrolowanie naszego położenia względem przewodnika i map, dlatego bezbłędnie poprowadził Ignacego na magiczną plażę. Kolejny obrazek z kartki pocztowej albo filmu ukazał się naszym oczom i nie chcieliśmy uwierzyć że wcale nie śnimy… Plaża otoczona wydmami, porośniętymi gdzie niegdzie trawą, wyschniętą od prażącego słońca, śnieżno biały piasek, w oddali skały a przed nami ocean z krystalicznie czystą wodą. Zgłupieliśmy z nadmiaru otaczającego nas piękna i jak małe dzieci szybko przebraliśmy się w kostiumy, złapaliśmy deski i do wody. Pierwsze starcie z wodą jak zwykle było mało przyjemne ale już po chwili zaczęły nas łaskotać ciepłe fale oceanu co jeszcze bardziej spotęgowało nasze rozanielenie :) z tego wszystkiego zapomnieliśmy posmarować się kremem przeciwsłonecznym i wszystkich jak leci spiekło na półraczka. Kiedy już wyszaleliśmy się za wszystkie czasy pojechaliśmy prosto na sam początek Nowej Zelandii. Cape Reinga to święte miejsce Maorysów, gdzie dusze zmarłych schodzą po korzeniach świętego drzewa Pohutukawa, aby odbyć ostatnią podróż w zaświaty. Miejsce to jest naprawdę magiczne, spotykają się tutaj Ocean Spokojnych z Morzem Tasmana tworząc niesamowity widok, a że jest to najdalej wysunięty przylądek Nowej Zelandii wieje tam o wiele bardziej niż w kieleckim. Jest tam też zabytkowa latarnia z 1941r. (tak, tak, dla nich to bardzo stary zabytek :) ) ale nie umywa się do naszych polskich latarni nadmorskich, bo jest bardzo niziutka (na moje oko około 10m) ale z drugiej strony jest na 50 metrowym urwisku więc nie musi być wysoka ;) Zaczęła zbliżać się adekwatna godzina aby powoli dojechać do naszego spania, lecz po drodze nie mogliśmy odpuścić sobie wydm piaskowych. Istna pustynia na której się znaleźliśmy spowita była stromymi wydmami na które wdrapywali się turyści szukających wrażeń typu moon walk, ślizg na boogie boardzie, czy też po prostu sturliwanie się po wydmie. My oczywiście nie mogliśmy być gorsi. Kuba wyciągnął mnie na szczyt najbliższej wydmy razem z deskami i ku naszemu największemu rozczarowaniu okazało się że nasze deski nie mają dobrej powierzchni ślizgowej i nie da się na nich zjechać, więc musieliśmy zbiegać w dół ale i tak była to nie lada frajda. Niestety dzień powoli dobiegał końca i musieliśmy się sprężać żeby dojechać do naszego noclegu, który był za 250km obok Dargaville. Dziewczyna którą Kuba znalazł na couch surfingu (Linsay) mieszka na wielkiej farmie i bez problemu mogła przenocować nawet 6 osób. Wpisaliśmy adres do gpsa i ruszyliśmy drogą krajową nr 1. Niestety w naszych obliczeniach nie uwzględniliśmy tego, iż w Nowej Zelandii droga krajowa nr 1 nie koniecznie jest prostą i bezpieczną autostradą. Jedynka jest w rzeczywistości krętą, prawie górską drogą po której przejeżdża wieczorem 10 samochodów na godzinę i co chwilę trzeba zwalniać albo ze względu na bardzo ostre zakręty albo ze względu na posumy nie robiące sobie za wiele z nadjeżdżających aut. Do Linsey udało nam się dojechać dopiero po 23:00 bo po drodze mieliśmy przygodę z benzyną, a właściwie to z zamkniętymi stacjami benzynowymi oraz nie mogliśmy trafić do jej domu. W końcu się udało ale niestety obudziliśmy naszą gospodynię. Mimo wszystko przywitała nas z uśmiechem na twarzy i niedźwiedziem przy nodze! Na ganku jej domu stał wielki rottweiler i łypał na nas swoimi wielkimi oczami z których wyczytać można było tylko tyle – morderca! Linsay widząc nasze przerażenie w oczach przytrzymała brytana i prześlizgnęliśmy się jedno za drugim do środka. Pokazała nam pokoje, prysznic, lodówkę, dała nam hasło do internetu i poszła spać zostawiając 4 totalnie obce osoby na środku swojego salonu. No w Polsce to by nie przeszło :) Wzięliśmy cichutko prysznic i usadowiliśmy się wszyscy w „naszym” pokoju i nadrobiliśmy co nieco zaległości blogowo- fotograficzne. Rano Ignacy zapukał do nas z uśmiechem na twarzy że bydlaka nie ma na ganku ale pewnie się gdzieś kręci więc on nawet na papierosa nie wychodzi, natomiast ja musiałam iść do auta po ręczniki bo wieczorem zapomnieliśmy o tym. Stanęłam przed przeszklonymi drzwiami, zaczęłam się rozglądać czy niedźwiadek gdzieś czyha na moje życie. Droga wolna, nie widać go na horyzoncie. Już zamykałam drzwi bagażnika gdy nagle zamarłam, „maleństwo” powolnym krokiem zaczęło zbliżać się do mnie. Trochę przywarłam do samochodu ale jak tylko zobaczyłam że macha ogonem odetchnęłam z ulgą. Obwąchał mnie ostrożnie i najwyraźniej stwierdził że jestem ok, bo zaraz zaczął się ze mną bawić. Boots okazał się być 10-miesięcznym szczeniakiem wielkości Gucia ale nieco lżejszy, który podskakiwał jak motylek. Przezabawny i bardzo towarzyski pies. Jak reszta zobaczyła że nie ma się czego bać to wszyscy wyszli na ganek i Boots z każdym się przywitał i nie chciał dam nam spokoju, trzeba było go cały czas głaskać, drapać i bawić się z nim. Linsay zrobiła nam śniadanie (jajka na boczku wiejskim i tosty) ale sama odmówiła jedzenia bo jest na diecie, a do tego jest wegetarianką. Zostaliśmy do lunchu, który notabene też ona przygotowała, serwując tym razem kiełbaski własnej produkcji oraz pieczony przez nią chleb miodowy. No co tu dużo mówić o odchudzaniu nie ma mowy. Po jedzeniu ruszyliśmy z powrotem do Auckland – na niedzielną kolację u Basi :)

niedziela, 16 stycznia 2011

Karikari.











Tuż po śniadaniu wyruszyliśmy dalej na północ, a ponieważ poranek zapowiadał upalny dzień postanowiliśmy znaleźć ładną plaże i się trochę pomoczyć w wodzie. Najbliższe jednak okazały się być kamienistymi zatokami gdzie raczej można łódką popływać a do tego zaczął siąpić deszcz… no to może wycieczka stateczkiem pod Hole In the rock w Paihia? Hmm to też nie, na miejscu wycofaliśmy się z pomysłu na korzyść innych szaleństw. Pogoda zaczęła się klarować i jak tylko wyszło słońce spontanicznie zatrzymaliśmy się na plaży :) Ale i to nas nie zadowoliło jeśli chodzi o jakość plaży, więc jedynym wyjściem było pojechanie na cypelek Karikari, gdzie jak powiedział Antonio są piękne plaże, ale za to nie jest najbezpieczniej. Zatrzymaliśmy się więc w Whatuwhiwhi (czyt. Fatufifi) na kempingu w domku tym razem :) i dopiero po rozpakowaniu mieliśmy pojechać na Cape Reinga (najdalej na północ). Kemping nie był jednak tak zachwycający jak poprzedni, choć z tej samej sieci ale zwabiła nas niesamowita plaża tuż przy nim. Plaża była maleńka, bezludna i niezwykle urokliwa, trochę przypominała małe śliczne greckie zatoczki z pocztówek, więc możecie sobie chociaż ją wyobrazić bo zdjęć niestety nie mamy :( Chyba ze dwie godziny moczyliśmy się w wodzie na pożyczonych od Niki body boardach dopóki nie rozwaliłam sobie nogi na skale i trzeba było wrócić na brzeg i zalepić dziurę plastrem. Nie byłam jednak jedyną sierotą tego dnia bo Kubuś też sobie zrobił krzywdę i wbił w dużego palca kawałek takiej skały (drzazgi to jego specjalność :P ). Nasze plany co do pojechania na cypelek zostały przerzucone na następny dzień, a w zamian za to pojechaliśmy do lokalnego sklepu i zrobiliśmy zakupy na obiad. Nie było zbyt dużego wyboru lecz trzeba było brać co jest bo następny sklep za 20 km… Mało wykwinte ale smaczne danie udało nam się upichcić – makaron z sosem pomidorowym, smażony na chrupiąco boczek i gotowane warzywa. Wieczór bardzo miło spędziliśmy przy drinkach ustalając plany na dalszą drogę i zabijając komary, wdzierające się przy każdej okazji do środka.

piątek, 14 stycznia 2011

Kerikeri.












Namiot spakowaliśmy już wczoraj więc tę noc musieliśmy spędzić u Any. Ze złożonym sobie przyrzeczeniem wczesnego wstania, udało nam się w końcu wyruszyć tuż przed południem… no cóż do rannych ptaszków to my nie należymy choć muszę przyznać, że o dziwo to mi udaje się wstawać najwcześniej.

Mamo pewnie bardzo Cię to zdziwi ale zaczyna mi się co raz bardziej podobać poranna pora jak każdy jeszcze śpi, a ja piję sobie kawę albo herbatę przeglądając jakąś książkę, czy coś Ci to przypomina?

Nasza pierwsza wycieczka krajoznawcza rozpoczęła się od północy Nowe Zelandii, z pierwszym dłuższym postojem w miasteczku Whangarei. Kuba wyczytał w przewodnikach, że nieopodal znajdują się jaskinie ze świecącymi robaczkami, więc pomysł od razu nam się spodobał. Zatrzymaliśmy się w wytyczonym miejscu i zaczęliśmy podążać szlakiem. Już na samym początku trochę nas zdziwił brak ludzi i ogólnego szumu kramów w pobliżu tak fantastycznych jaskiń, ale z zapałem szliśmy dalej wydeptaną leśną ścieżką. Po drodze spotkaliśmy jakichś turystów więc już się podbudowaliśmy trochę. Doszliśmy po 15 minutach do miejsca podpisanego jako jaskinia i faktycznie jest jakaś dziura ale w dół i do tego zawalona jest wielkimi kamieniami wiec pomyśleliśmy, że to nie ta. Ok, idziemy dalej. Doszliśmy do drugiej spotykając po drodze kanadyjskiego turystę, z kaskiem i czołówką, który dość dziwnie wyglądał, ale zagadał do nas i zaproponował wspólne wejście do jaskini, bo już wcześniej był w podobnej. Jako że on jedyny miał latarkę (nie sądziliśmy że takowa w ogóle może się przydać) zgodziliśmy się puścić go przodem. Nie spodziewając się zupełnie tego co zastaniemy w środku zaczęliśmy schodzić powolutku po wielkich głazach w głąb. Nadmienię, że żadne z nas nie było przygotowane na taką ekstremę, ja byłam w sukience i białych adidaskach, Krysia w spódniczce i sandałach, chłopaki standardowo z aparatami przy pasie, a tu trzeba się gimnastykować żeby nie pospadać z tych kamieni i się nie poślizgnąć. W środku zdecydowanie potrzebowaliśmy latarek czołówek, dobrych butów i nawet kasków. Bynajmniej nie było tam przewodnika, ani grupowych wejść co 15 min, każdy wchodził na własne ryzyko w totalnie nietkniętą przez cywilizację jaskinię. Ale było warto, całkowita ciemność i ściany pokryte milionem świecących jak gwiazdy na niebie robaczków. Poszliśmy oczywiście do jeszcze jednej, która była znacznie niższa i wejście było bardziej strome, ale za to było więcej robaczków. Na szczęście nikt się nie połamał, tylko ja oczywiście nabiłam sobie guza. Zafascynowani dzikością i surowością miejsca pojechaliśmy dalej do pobliskich wodospadów. Na nasze szczęście było to miejsce bardziej cywilizowane i zagospodarowane pod kątem zwiedzania (mostki, zabezpieczenia itp.) Tuż przed wodospadem grupka młodych Kiwusów próbowała zabić nudę wspinając się na przybrzeżne drzewo i skacząc z niego po kolei z coraz to wyższych gałęzi prosto do rzeki. Z przerażeniem i podziwem zarazem obserwowaliśmy przez chwilę ich wyczyny, po czym zeszliśmy podziwiać wodospad od dołu. Tam z kolei trzy dziewczyny zażywały spokojnej kąpieli w oparach spadającej wody…

My odważyliśmy się tylko na spacer po kamieniach (jakby po jaskiniach było nam mało) i podeszliśmy prawie pod sam wodospad, gdzie tym razem Krysia nabiła sobie sporego siniaka na stopie. Powoli zaczął zbliżać się wieczór więc trzeba było zacząć szukać miejsca na rozbicie naszego okazałego namiotu. Na tą noc wybraliśmy miejsce z bardzo wdzięczną nazwą Kerikeri, w której udało nam się znaleźć cztero i pół gwiazdkowy kemping i wcale nie zbankrutowaliśmy przez taką ilość gwiazdek J

Ponieważ dobiegał końca 13 stycznia a jak wiadomo 14 są Ignaca urodziny postanowiliśmy z Krysią kupić jakieś ciasto i szampana i przetrzymać Ignacego do północy żeby zrobić mu niespodziankę. Logistycznie rozplanowane przez nas „przyjęcie” niespodzianka udało się w 100% nawet jak krzyczeliśmy surprise nie skumał o co w ogóle chodzi… dopiero po chwili dotarło do niego po co te czapeczki na naszych głowach J Zabawa niestety nie trwała długo bo już było dobrze po godzinie policyjnej, a poza tym warunki namiotowe też nie pozwalały na tańce i hulanki więc poszliśmy grzecznie spać.

Devonport












Na dzisiaj zaplanowaliśmy wyruszenie na północ, ale Ana namówiła nas żebyśmy jeszcze jeden dzień chillout’u zrobili i pojechali do Devonport na lunch. W sumie to był dobry pomysł bo po imprezie wstaliśmy około 10 więc zanim byśmy się spakowali i złożyli namiot to znając nas nie wyjechalibyśmy przed kolacją. Jadąc do Devonport (jest po drugiej stronie zatoki) musieliśmy przejechać przez Harbour Bridge. W sumie w samym moście nie ma nić zachwycającego zważając na jego architekturę, a jednak jest niesamowity. Po pierwsze most został wybudowany z czterema pasami (po 2 linie w jedną i drugą stronę) ale okazało się to za mało więc dobudowali po bakach po dwa dodatkowe pasy. Po drugie na początku i końcu mostu są takie śmieszne „baraki”, które jak się okazało są hangarami dla specjalnej maszyny która przestawia murek oddzielający przeciwległe pasy, dzięki czemu może regulować natężenie ruchu na moście. W godzinach szczytu jak za dużo aut jedzie w jedną stronę to maszyna „dodaje” pas (przestawiając murek) żeby było luźniej :) takie czary tu potrafią…

Devonport to dzielnica Auckland która jest strategicznie położona po przeciwnej stronie centrum, stanowiąc idealny punkt obronny w czasie wojny i dlatego też właśnie tam wybudowano fortyfikacje, z bunkrami i ukrytymi działami. Można oczywiście chodzić do woli po bunkrach a nawet bawić się w chowanego bo te korytarze to istny labirynt. Po długim spacerze poszliśmy na późny lunch do knajpki w której jak Ana obiecała mają dobre jedzenie i oczywiście miała rację ;) Nasza nowozelandzka przewodniczka pokazała nam także dwie galerie autorskie z ręcznie robionymi pamiątkami i upominkami. W pierwszej galerii były szklane kule, naszyjniki, wazony i wazoniki wykonane w niesamowity sposób, gdzie w każdej rzeczy zatopione były różne różności, tak to najłatwiej określić – od kwiatków i muszelek, po rybki (oczywiście sztuczne). Bardzo ładne były niektóre wyroby ale trochę drogie jak przystało na prawdziwą sztukę i zbyt kruche żeby takie wpakować do bagażu. W drugiej było nieco więcej rzeczy i bardziej zróżnicowane co do materiału, z którego zostały zrobione. Krysia zachwyciła się ręcznie malowanym serwisem obiadowym z kwiatem tutejszego słynnego drzewa Pohutukawa i oznajmiła że gdybyśmy szukali dla nich prezentu ślubnego to właśnie mógłby być ten wymarzony ;)

Po tak miło spędzonym popołudniu wróciliśmy do domu żeby przygotować się do podróży. Pakowanie i sprzątanie auta zajęło nam więcej niż się spodziewaliśmy i zanim wszystko zrobiliśmy zastała nas ciemna noc. Już nie wspomnę o tym jak wyglądał ogródek Basi i Antonia po 2-tygodniowym namiotowaniu :( Ale wybaczyli nam to i nawet pożyczyli nam namiot.

Urodziny Anny













Najważniejszym wydarzeniem wczorajszego dnia były urodziny Anny na które byliśmy zaproszeni. Ale po kolei. W ciągu dnia dziewczyny pojechały do centrum handlowego rozejrzeć się po sklepach a my z Ignacym wybraliśmy się na przegląd naszej Toyotki do mechanika, żeby być w miarę spokojnym przed wyruszeniem w podróż. W tak czystym warsztacie jeszcze nigdy nie byłem. Mieliśmy nawet opory czy wchodzić żeby nie pobrudzić białej podłogi :o) Dwójka chińskich/japońskich/koreańskich (jak ktoś wie jak ich rozróżnić niech da znać) mechaników była ubrana w garniturowe spodnie i koszule z krótkim rękawem a do samochodu podchodzili w jednorazowych rękawiczkach. Wymiana oleju i filtrów, kompleksowa kontrola stanu samochodu oraz kilka dodatkowych napraw zajęła 40 minut i kosztowała nas 180 NZD więc bardzo przyzwoicie. Ważne, że samochód powinien znieść trudy podróży. Po powrocie do domu, dopingowaliśmy dziewczyny, które robiły prezent na urodziny dla Anny - pierogi. Udało im się zrobić dwa rodzaje: ruskie oraz z mięsem i oba wyszły rewelacyjnie.

     Urodziny w NZ, a przynajmniej te na których byliśmy obchodzi się bardzo specyficznie. Zaprasza się gości do restauracji i każdy może przynieść alkohol (na zaproszeniu była mowa o piwie, więc kupiliśmy paczkę Corony i trochę głupio wyglądaliśmy jak reszta przyszła z winem). Ponieważ nie bardzo wiedzieliśmy jakie tym razem porcje ta knajpka oferuje zdaliśmy się na Anę i jej kupki smakowe i pozwoliliśmy jej zamówić dla nas i całej reszty. Mogliśmy spróbować kurczaka i wołowiny w warzywach, panierowanych kalmarów, kurczaka z nudlami, coś tam z tofu, prażynek krewetkowych, i jakiegoś warzywa gotowanego, które wyglądem przypominało pory. Było całkiem smaczne ale muszę przyznać że ten wcześniejszy Take-away był trochę lepszy… Jak już każdy się najadł i napił nastąpiło pospolite ruszenie w postaci wielkiej zrzuty na cały rachunek ! To jest coś dziwnego co tu jest praktykowane. Jesteś zaproszony na wesele, urodziny itp – super – ale musisz płacić za siebie. I podobnie jest jak idziesz na obiad do kogoś to zazwyczaj przynosisz jakieś jedzenie ze sobą np.: sałatkę, czy deser a na pewno własne napoje procentowe. Dla nich jest to normalne i w zasadzie jakby na to nie patrzeć bardzo fair, ale dla nas zupełnie nowe i niespodziewane. W końcu jesteśmy tu po to aby poznać obyczaje i zwyczaje tubylców wiec można powiedzieć że zapoznaliśmy się z zasadami tutejszego imprezowania.

Po około 1,5 godziny obiad dobiegł końca i praktycznie wszyscy się rozeszli do domów (bo to w końcu wtorek) tylko my z Anną i jej bardzo miłą koleżanką Nikki puściliśmy się w dalsze celebrowanie urodzin Ani. Tym razem poszliśmy do baru, krakowski Plac Nowy nie powstydził by się takiego miejsca, więc czuliśmy się tam nawet swojsko. Po wypiciu w szóstkę około  4 litrów cidra (jabłkowego piwa) zmieniliśmy lokal na bardziej kameralny gdzie barmanką okazała się młodziutka (23 letnia) Rosjanka z Moskwy, która wyemigrowała tu z rodzicami ponad 8 lat temu. Tam kolejne piwka i tradycyjny shot nowozelandzki – wódka anyżowa,  baileys i kropelka grenadyny, w sumie przyrządza się go tak jak wściekłego psa tylko inne składniki. Po północy Ana zaczęła nas męczyć o powrót do domu a my w zaparte nie chcieliśmy się ruszać stamtąd bo muzyczka była fajna i dobrze się bawiliśmy ;) ale około 1 już ustąpiliśmy i jeszcze pełni energii wróciliśmy do domu. Zanim padliśmy trzeba było jeszcze po piwku wypić i pogadać trochę. 



wtorek, 11 stycznia 2011

Rybki i America`s Cup.











Kolejny tydzień minął a my jeszcze ogródkujemy, ale już w środę wyruszamy na pierwszą wycieczkę. Póki co nasze plany sięgają kierunku północnego choć jeszcze nie są skonkretyzowane. Ale ja zdecydowanie wolę takie nieplanowane wcześniej wycieczki, gdzie nam się będzie chciało i nas poniesie tam pojedziemy... A co do dzisiejszego spędzania czasu to postanowiliśmy pojechać do arktykarium. Bardzo fajna sprawa szczególnie dla dzieci ale my też się tam świetnie odnaleźliśmy. Niepozorne wejście nie zapowiada niczego rewelacyjnego ale to tylko pozory.

Zwiedzanie zaczynamy od sali gdzie są podstawowe informacje na temat pingwinów a także skuter śnieżny oraz pojazd na gąsienicach do jazdy po śniegu. Na środku stoi duży zbiornik z lodowatą wodą o temperaturze ok 2 stopni celcjusza oraz stoperem. Można podjąć wyzwanie i wytrzymać z zamoczoną ręką przez 30 sekund i poczuć się jak pingiwn, który musi wskoczyć do wody. Z naszej czwórki tylko Krysia wytrzymała pełne pół minuty i pewnie mogłaby dłużej gdybyśmy jej nie powiedzieli, że to już. No ale ona wychowywała się na Syberii więc pewnie w takiej wodzie się kąpała na co dzień :o)

W następnych salach było coraz więcej atrakcji. Można było nauczyć się jak narysować rekina, pograć w pingwinowe piłkarzyki, sprawdzić jaką siłę mają macki ośmiornicy czy posterować łodzią podwodną. Trochę śmiesznie wyglądaliśmy wśród dzieciaków ale w końcu my takich rzeczy nie mamy ...

Jedną z dwóch głównych atrakcji jest przejażdżka polarnym pojazdem na obserwację pingwinów. Pingwiny żyją w specjalnie przygotowanym dla nich pomieszczeniu ze stałą temperaturą oraz ciągłą produkcją śniegu. My mogliśmy je podziwiać z wnętrza wagonika, który jeździł na około w odległości kilkudziesięciu centymetrów.


Drugą atrakcją jest wielkie akwarium z m.in. rekinami, które ogląda się od spodu. Nie trzeba nawet chodzić, wystarczy stanąć na specjalnym ruchomym chodniku, który wozi nas dookoła i koncentrować się na obserwacji rybek. Świetna sprawa. Na końcu trasy są jeszcze mniejsze akwaria z przeróżnymi kolorowymi rybkami na które można godzinami patrzeć.

Po wyjściu z podwodnego świata podjechaliśmy jeszcze zobaczyć panoramę Auckland z Punktu Achillesa a także zajrzeliśmy do drugiej mariny. Coś pięknego. Tak, chce być obrzydliwie bogaty i pływać sobie na takim 40 metrowym jachcie od portu do portu popijając coś dobrego na pokładzie. Wcale by mi to nie przeszkadzało. Jak to się robi? Mam obiecane, że jeszcze przyjedziemy na spokojnie się podenerwować do portu o pooglądać tych wszystkich szczęśliwych ludzi :o)

Przy wjeździe do mariny jest jacht KZ1 (90 stóp długości), który brał udział w regatach America`s Cup w 1988 r ale niestety nie wygrał. Regaty w 1988 r były wyjątkowe ponieważ Nowa Zelandia konkurowała swoim potężnym jachtem z Amerykańskim katamaranem „Stars&Stripes”. Obie drużyny wykorzystywały luki w przepisach i grały nie do końca czysto. Po tych regatach poprawiono przepisy i stworzono jedną klasę jachtów, które mogą brać udział w regatach – International America`s Cup Class (IACC). Nowozelandczycy zdobyli upragniony Puchar Ameryki już w 1995 roku na jachcie Black Magic. Obronili go także w 2000 roku (także na jachcie Black Magic) ale już w 2003 roku żeglując na jachcie Team New Zealand musieli uznać wyższość syndykatu ze Szwajcarii. W 2007 r Nowa Zelandia próbowała odebrać puchar ale przegrała po zaciętej walce ze szwajcarami. 
 Ot taki skrót jednych z najważniejszych regat dla żeglarzy.

niedziela, 9 stycznia 2011

Kolejna plaża do kolekcji.

Dzisiejsza noc i poranek nie były najlepszymi jak dotąd...najpierw w nad ranem obudził nas siąpiący deszcz, po chwili zaczął wiać wiatr, który dawał dziwne odgłosy człapania japonkami po trawie i wydawało nam się że ktoś koło namiotu chodzi ale jak tylko wiatr ucichł odgłosy również zniknęły, a kiedy już udało nam się ponownie zasnąć dzieciak sąsiadów razem ze swoim ojcem narobili takiego rabanu że wszystkich na nogi postawili :( Tak właśnie czasem może wyglądać niedzielny poranek, ale pomimo tych niedogodności i tak wygrzebaliśmy się z łóżek koło 9:30.

Leniwe przedpołudnie upłynęło zatem dość szybko, bo zanim śniadanko, zanim poranna toaleta już zrobiła się godzina 13:00. Kolejne podejście do wspólnego wypadu na plażę zakończyło się fiaskiem ze względu na pogodę, ale nie daliśmy za wygraną zapakowaliśmy się do auta, zabraliśmy ze sobą Mateusza bo tylko on wykazywał chęci ruszenia się z domu i pojechaliśmy oglądać Głuptaki na Muriwai Beach. Po raz kolejny potwierdziły się opowieści Ignacego o zmieniającej się nieustannie w ciągu dnia pogodzie bo już w drodze na plaże na tyle się rozpogodziło że mogliśmy śmiało brodzić po krystalicznej wodzie i stąpać po miękkim czarnym piasku...

W drodze powrotnej z plaży zahaczyliśmy o chińskiego takeaway'a gdzie każdy z nas zamówił sobie porcję ryżu z kurczakiem, bądź warzywami kierując się oczywiście doświadczeniem z Polski, co niewątpliwie było ogromnym błędem. Porcje jakie dostaliśmy okazały się dużo za duże jak dla jednej osoby, więc większość zostawiliśmy na jutrzejszy obiad :0)

Po sycącej pysznej kolacji postanowiliśmy zapuścić się wieczorną porą w miasto, gdzie pierwszym przystankiem był piękny park Western Springs mieszczący się tuż obok Zoo, gdzie ku naszemu zdziwieniu można było oglądnąć z "bliska" węgorze, oraz wiele ciekawych gatunków ptaków - czarne łabędzie, kaczki, gęsi, łyski, pukeko i pewnie wiele innych mniej znanych. Kolejną atrakcją był spacer po ulicach ścisłego centrum. Podeszliśmy pod wieżę Sky Tower aby podziwiać ją z bliska, gdyż dotychczas była dla nas tylko punktem orientacyjnym na horyzoncie, a że w jej podziemiach mieści się centrum informacji turystycznej nabraliśmy mnóstwo ulotek i książeczek informacyjnych żeby zaplanować naszą podróż w głąb lądu.

sobota, 8 stycznia 2011

Auckland zdobyte.

Pochmurne niebo nie pozwoliło napawać się w pełni panoramą miasta widzianą ze wzgórza One Tree Hill. A jest co podziwiać. Auckland jest miastem bardzo rozległym choć jego ścisłe centrum nie jest rozbudowane. Sieć autostrad, która oplata byłą stolicę Nowej Zelandii miesza się z wulkanicznymi wzgórzami.Jednym z takich wzgórz jest Mt Eden (196 m n.p.m., najwyższy punkt w Auckland), na którego szczycie jest 50 m krater. One Tree Hill jest natomiast chyba najbardziej rozpoznawanym punktem w mieście. W dzisiejszych czasach na szczycie jest postawiony pomnik ale jak wskazuje nazwa kiedyś rosło tam drzewo. Święte drzewo Maorysów - totara. Kiedy zostało ścięte podczas rozbudowy miasta, ówczesny burmistrz postanowił w ramach przeprosin posadzić na wzgórzu sosny z których podobno przyjęła się tylko jedna. W połowie lat 90 jakiś fanatyczny Maorys uznał za obrazoburcze, iż na świętej dla nich górze rośnie europejskie drzewo i postanowił je ściąć. Udało mu się to połowicznie, jednak szkoda jaką wyrządził była zbyt duża i nie było już możliwości uratowania drzewa. Od tamtego czasu na szczycie pozostał już tylko pomnik. Dookoła pasą się owce a podobno czasem też krowy co tworzy niesamowity folklor tego miejsca.

Gniazdko :o)
Ogólnie po tygodniu pobytu można już dostrzec, że Nowa Zelandia jest bardzo specyficznym krajem. Pomijając fakt, że ma bardzo młodą historię jak dla nas europejczyków (co prawda została odkryta ponad 700 lat temu przez Polinezyjczyków ale dopiero w 1840 w. wieku została włączona w skład Imperium Brytyjskiego) to ludzie tutaj podchodzą na dużo większym luzie do wszystkiego a zarazem są bardzo otwarci i mili. Ekologia odgrywa dla nich duże znaczenie ale z drugiej strony wszędzie jeżdżą autem. Dosłownie wszędzie. Sklep 600 m od domu? Trzeba wsiąść w samochód i pojechać. Prawie nikt nie chodzi piechotą. Inna ciekawa sprawa to ułatwianie sobie życia przez redukowanie niepotrzebnych wyborów. Wszędzie gdzie do tej pory mieliśmy okazję być, były takie same gniazdka i przełączniki do światła. Zepsuł Ci się stary? Idziesz i kupujesz bez dylematu jaki kolor, wielkość, kształt itp. Nie wiem czy to lepiej czy gorzej, na pewno inaczej.

Jeżdżąc po Auckland nie mogliśmy ominąć mariny pod mostem Harbour Bridge, gdzie cumuje większość jachtów które w każdy wolny dzień wypełniają wody zatoki. Niestety wejście na poszczególne keje nie było możliwe dla postronnych osób takich jak my, więc mogliśmy sobie popatrzeć na jachty zza barierek. Zawsze coś. Trzeba coś wymyślić, żeby była możliwość popływania przez choćby pół dnia.

Piątkowe popołudnie spędziliśmy na plaży Piha na zachodnim brzegu. Jest to jedna za najsławniejszych plaż w NZ. Nie wiem czy najładniejsza bo widziałem dopiero dwie, ale w miarę jak będzie się powiększał nasz dorobek odwiedzonych miejsc, stworzę ranking. Za każdym razem jak jesteśmy na plaży to wtedy najdobitniej sobie uświadamiam, że naprawdę jesteśmy na drugim końcu świata. Jest początek stycznia a my skaczemy po falach, biegamy po gorącym piasku i smarujemy się kremami z filtrem 30+. Coś niesamowitego. Z rzeczy, które musimy w najbliższym czasie spróbować to zabawy na deskach bodyboard. To taka uproszczona wersja surfingu na styropianowych deskach. Bardzo dużo osób się na tym ślizga od 5 letnich dzieciaków po osoby znacznie bardziej dojrzałe.

Na Piha Beach jest charakterystyczny głaz pochodzenia wulkanicznego (zresztą tak jak czarny piasek), który przypomina leżącego lwa. Zawsze mnie fascynowało jak ludzie potrafią doszukać się czegoś w kawałku skały. Dawniej można było wspiąć się na czubek Lion Rock ale po kilku wypadkach ścieżka kończy się trochę niżej. Ale widok i tak jest niesamowity.

Wieczorem skorzystaliśmy z zaproszenia Anny i przyjechaliśmy zaopatrzeni w dwie butelki wina oraz chipsy. W zamian dostaliśmy potężną dawkę wyśmienitego jedzenia. Na przystawkę były nachos z dipem przyrządzonym z zupy w proszku (sic!). Brzmi dziwnie ale smakuje super. Główne danie to już prawdziwa uczta. Słynna nowozelandzka jagnięcina przyrządzona na grillu (a wcześniej zamarynowana m.in. w miodzie), sałatka ziemniaczana oraz świeży szpinak z fetą oraz boczkiem. Nie mogło oczywiście zabraknąć deseru - tradycyjnego tutejszego ciastka (chociaż Ewa twierdzi że my też takie mamy w Polsce) oraz lodów na patyku (coś w stylu naszego Bambino). Do tego wszystkiego degustowaliśmy nowozelandzką wódkę otrzymywaną z owocu Feijoa - specyficzna, oraz bourbon z colą - klasycznie. Przez to wszystko dzisiejszy dzień przebiegł bardzo leniwie, głównie na oglądaniu tv czekając na barbecue u Miriam i Dago, znajomych naszych gospodarzy. Tam oczywiście znowu była tona jedzenia i obowiązkowo deser. Z głodu na pewno nie umrzemy. 

(Lorem) Ipsum











Jak już większość osób wie, udało nam się znaleźć samochód, który spełnia prawie wszystkie cechy idealnego auta na zwiedzanie południowej wyspy:
  • jest duży (7 osobowy)
  • ma działającą (!) klimatyzację
  • sprawne radio, które jest przystosowane na Mini Disc i wyjątkowo głośne
  • ma silnik o pojemności 2,0 l. więc mamy nadzieję że nie będzie palił potężnych ilości paliwa
  • wygląda ładnie i my w nim też się chyba dobrze prezentujemy :o)
Niestety nasza Toyota Ipsum (polska wersja - Picnic) nie ma:
  • napędu 4x4 co pozwoliłoby pojeździć po plaży
  • rozsuwanych drzwi żeby podjechać nad brzeg morza i wyskoczyć prosto do wody

Samo szukanie samochodu poszło nam wyjątkowo sprawnie patrząc z perspektywy czasu. Co prawda po pierwszym dniu prawdziwych poszukiwań nie mieliśmy najlepszych nastrojów. Od rana Antonio woził nas po komisach w Auckland i staraliśmy się znaleźć coś w rozsądnych granicach cenowych. Odwiedziliśmy chyba z 12 komisów i udało się znaleźć jedynie jeden samochód, który mógłby ewentualnie być ale i tak kosztował za dużo jak na swój stan. Antonio jest dla mnie mistrzem w targowaniu bo potrafił zbić cenę z 4000 NZD do 3200 NZD. Natomiast my z Ignacym za każdym razem obchodziliśmy dany samochód z każdej strony, cmokaliśmy z miną eksperta po czym dochodziliśmy do wniosku, że np. nie wiemy gdzie się sprawdza poziom oleju (w Toyocie Estima bagnet jest pod siedzeniem pasażera).

Podjechaliśmy też na prawdziwą aukcję na której codziennie są licytowane samochody. Istne Wall Street dealerów samochodowych. Niepozorny budynek mieścił halę na której były zaparkowane wszystkie auta przewidziane na licytację w danym dniu, a było ich około 100. Przed dwa stanowiska co chwilę podjeżdżał nowy samochów i toczyła się licytacja. Można naprawdę trafić na ciekawe auta za rozsądne pieniądze. Ale niestety byliśmy za późno żeby się rozejrzeć czy coś nas ewentualnie interesuje.

Po poworcie do domu przyszedł czas na wertowanie ogłoszeń w internecie. I właśnie naszą niebieska Toyotkę udało się znaleźć wieczorem na TradeMe (tutejsze allegro). Po wstępnych oględzinach trójka mężczyzn uznała, że ten samochód jest idealny. Antonio urwał jeszcze 200 NZD z ceny i transakcja mogła być finalizowana. I tutaj jest coś wspaniałego. Nowozelandczycy nie stwarzają problemów tam gdzie nie są one potrzebne. Aby kupić samochód wystarczy za niego zapłacić właścicielowi oraz wypełnić druczek A4 i zanieść go na pocztę. Samochód kupiony. Żadne urzędy, kolejki, bloczki, wykręcanie tablic, zmiany dowodów rejestracyjnych. 

Dzięki temu po południu mogliśmy już bujać się po Auckland :o)

czwartek, 6 stycznia 2011

Poszukiwania...

Kolacja poniedziałkowa przebiegła bardzo miło zwłaszcza, że tak znakomici szefowie kuchni zaserwowali nam tak znakomity posiłek, ale również dlatego że odwiedziła nas znajoma rodziny - Pani Marysia, która jak się okazało została uratowana i wywieziona w czasie wojny do nowej Zelandii. W trakcie deseru opowiedziała nam kawałek swojej historii, której słuchaliśmy z niedowierzaniem. Opowieści wojenne są dla nas równie abstrakcyjne jak podróże międzyplanetarne, wiemy że są ale nasz umysł tego nie ogarnia. Kolejny dzień minął.

Wtorek potworek miał być bardzo słoneczny ale jak to na wyspie różnie bywa, poranek okazał się być nieco pochmurny. W związku z tym nasze plany co do całodniowego wypadu na plaże legły w gruzach… No trudno jeszcze jedno ogródkowe przedpołudnie nikomu nie zaszkodzi J chłopcy natomiast pojechali z Antonio w poszukiwaniu jakiegoś samochodu ale nie znaleźli niczego ciekawego więc po ich powrocie Basia zapakowała nas do swojego subaru i zawiozła do national Auckland muzeum, gdzie z opadem szczęk oglądaliśmy pieśni i tańce maoryskie, które przy pierwszych dźwiękach wywołały u nas gęsią skórkę. Całe muzeum jest 3 poziomowe i mieści w sobie kolekcje nie tyle nowozelandzkie ale tak na prawdę z całego świata. Udało nam się oglądnąć 2 poziomy na których znajdowały się maoryskie rzeźby i wszelkiego rodzaju rękodzieła oraz stroje i różne meble z przełomu XIX i XX w. Ponieważ obie wyspy pokryte są mniejszymi bądź większymi kraterami wulkanicznymi (w samym Auckland jest ich ponad 40) nie mogło w muzeum zabraknąć również wystawy poświęconej właśnie temu tematowi, dzięki czemu w specjalnie przygotowanym symulatorze mogliśmy przekonać się na własnej skórze jak wygląda wybuch wulkanu. Wieczorem czekało nas kolejne spotkanie ze znajomymi. Tym razem na kolację wpadli przyjaciele Antoniego z Chile, bardzo sympatyczne małżeństwo, które z zainteresowaniem słuchało naszych opowieści o Polsce i co chwile przytakiwało iż bardzo podobny system panuje w Chile. Hmm kto by pomyślał że mamy tyle wspólnego z Chilijczykami J Pomimo trudnego do zrozumienia dla nas ich akcentu bardzo miło się z nimi rozmawiało jak ze starymi znajomymi.

Środa dla mnie i dla Krysi po raz drugi była przedpołudniowym ogródkowaniem bo wszyscy chłopcy wyruszyli na polowanie na samochód, ale o tym to Kuba bliżej opowie J Prawie cały dzień ich nie było a jak wrócili na kolacje to zrezygnowani oznajmili że nic nie ma ciekawego… Już nawet Antonio był padnięty i żartował że chłopakom nic się nie podobało bo to kolor zły, bo to radia nie było… A my jak te wierne żony czekające na swych mężów dałyśmy im reprymendę żeby nie byli tacy wybredni bo to przecież auto na kilka miesięcy a nie na resztę życia ;) Siedzieli zmarnowani jeszcze cały wieczór i szukali na Trade Me jeszcze jakichś aukcji i zgodnie postanowili że nie mogą dłużej wykorzystywać Antoniego i że jutro na pewno coś kupią (bo Antonio nie poszedł 2 dni z rzędu do pracy żeby im pomoc w poszukiwaniach). Trochę rozczarowani i mocno zmęczeni wszyscy (bo jak wiecie nic nie robienie męczy bardziej niż największy wysiłek- to się tyczy oczywiście mnie i Krysi) poszliśmy spać.

Ponieważ znalezienie samochodu jest kluczowym przedsięwzięciem na teraz, a my nie chciałyśmy się w to za bardzo mieszać z Krysią, postanowiłyśmy że już nie będziemy siedzieć 3 dzień z rzędu w domu i że się wybierzemy na podboje miasta same, autobusem. Ale ponieważ Basia ma teraz urlop zaproponowała że podwiezie nas autem a przy okazji sama skorzysta z możliwości spaceru po mieście. Zanim miałyśmy jechać do centrum Basia musiała iść do lekarza a my w tym czasie miałyśmy zrobić zakupy. Niestety wycieczka się nie udała bo w trakcie manewrowania przez nas wózkiem między regałami Ignacy zadzwonił z konspiracyjnym tonem w głosie że mogą po nas przyjechać… naszym nowym (16 letnim) autkiem J Zaintrygowane pognałyśmy do kas i ledwie zdążyłyśmy zapłacić a Kuba cały rozanielony czekał już na nas i zaprowadził na parking gdzie czkała na nas nasza piękna Toyota Ipsum w kolorze granatowym ze srebrnym pasem u dołu. Oczywiście już nikt nie chciał wracać z Basią jej autem więc zapakowaliśmy się do naszego cacka i pojechaliśmy do domu zostawić zakupy. O zaletach naszego wspaniałego samochodu na pewno ze szczegółami opowie Kuba w następnym poście :0) W domku przeszczęśliwi uzgodniliśmy że jedziemy najpierw obfotografować Toyotkę a potem do centrum na One Tree Hill.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Nowa Zelandia - piszemy dalej !

 
Posted by Picasa
Poranek pierwszego dnia 2011 roku wcale nie był okupiony bólami głowy (kolejne nowe doświadczenie :o) ), wręcz przeciwnie wszyscy wstali rześcy i wypoczęci, pełni energii na nowe wrażenia. Udało nam się wybrać na przejażdżkę do miasta na zwiedzanie, a raczej na spacer po wybrzeżu. Ten krótki spacer dał nam do myślenia, dlaczego my nie umiemy dbać o własny kraj tak jak Kiwusi robią to tutaj. Mówcie co chcecie ale w Polsce nie uświadczycie takich widoków, nie pochodzicie po miękkiej, świeżo skoszonej trawie i na pewno obcy nie będą dla was tacy mili.
Mieszkańcy Auckland potrafią korzystać z otaczających ich parków i przez ten świąteczny okres wiele razy widzieliśmy całe rodziny, które spędzały popołudnia na piknikach pośród zielonych drzew.

Auckland jest trochę nietypowym miastem, które rozciąga się na przestrzeni ponad 80 km. Jednak tylko ścisłe centrum przypomina klasyczne europejskie miasta. Potężnie rozbudowana sieć przedmieść, które śmiało mogłyby być osobnymi miastami satelitarnymi powodują, że na mapie miasto wygląda imponująco.

Pierwszy dzień Nowego Roku zakończyliśmy miłą kolacją u brata Antoniego, Gustawo oraz jego żony Lilly, która jest Chinką i prowadziła między innymi chińską restaurację więc naprawdę potrafi przygotować wyśmienite potrawy. Przekonaliśmy się o tym zajadając się między innymi wołowiną w sosie curry oraz ogromnym rakiem, który nie mieścił się do brytfanny (niestety zdjęć brak bo nie wypadało robić…). Kolację jedliśmy oglądając wspaniałą panoramę Auckland gdzie na pierwszym planie było oczywiście Sky Tower.

W drodze powrotnej do domu większość ekipy spała w samochodzie łącznie ze mną. Zauważyłem dziwną zależność, że od kilku dni mniej więcej koło godziny 22:30 staje się strasznie śpiący, głowa sama mi leci i za żadne skarby nie mogę powstrzymać się od zaśnięcia. Doszliśmy do wniosku, że może to być spowodowane jet lagiem, który myślałem że mnie ominął.

Niedzielne przedpołudnie była męską wyprawą na polowanie. Pojechaliśmy z Ignacem, Mateuszem i Antonio aby znaleźć dla nas jakiś fajny samochód. Głównym celem było odwiedzenie giełdy samochodowej w Auckland. Po drodze rozglądaliśmy się jeszcze po okolicznych dealerach ale niestety chyba wykupili wszystkie samochody z napędem 4x4, działającą klimatyzacją, rozsuwanymi drzwiami, w ładnym kolorze i najlepiej Vana a w dodatku w cenie < 3000 NZD bo nic nie znaleźliśmy. Ogólnie giełda jest podobna do tej w Polsce, najlepiej się znać na samochodach i uważać na wszystko bo każdy chce opchnąć samochód i ukryć usterki. Nic na siłę i w pośpiechu. Mamy nadzieję, że już niedługo znajdziemy samochód spełniający nasze wymagania.

Potem przyszedł czas na kulturę wysoką i po powrocie do domu, znowu pojechaliśmy do centrum odwiedzić Auckland Museum. Najważniejszym punktem wizyty był udział w przedstawieniu ukazującym w skrócie kulturę Maorysów. Niespełna 30 minutowe przedstawienie skończyło się tańcem Haka, który potrafi wbić w fotel. Oczywiście nie udało nam się obejrzeć całości ekspozycji, bo trzeba by poświęcić na to z pół dnia ale wizyta była naprawdę udana.

Wieczór to także dawka kultury ale już mniej wyszukanej. Poszliśmy do kina. Tak, przelecieliśmy 20 000 km żeby iść do multipleksu :o). Jako, że grupa była podzielona co do repertuaru musieliśmy się rozdzielić i dziewczyny + Mateusz poszli na 3 cześć komedii „Meet the Fuckers” a my oglądaliśmy Angeline Joli w „Turyście”. Ignac poczuł się jak Johnny Deep bo też ma e-papierosa :o)

I tak dotarliśmy do dnia wczorajszego, który spędziliśmy na czyszczeniu grilla. Postawiliśmy sobie za punkt honoru aby przywrócić grilla, który jest w garażu do stanu używalności. Grill przed naszą interwencją był grillem gazowym a popołudniu stał się ekologicznym grillem opalanym drewnem :o) Jutro oficjalne testowanie.

Po lunchu wyskoczyliśmy na małe zakupy na kolację, którą dzisiaj zobowiązaliśmy się przygotować. Dzięki temu, że dziewczyny zostały w domu, wizyta w centrum przebiegła bardzo sprawnie i bezproblemowo. Wszystko w pełni logistycznie rozplanowane. W domu szybko zamarynowaliśmy mięso i pojechaliśmy na plażę. Pełnie naszych zabaw możecie zobaczyć na blogu Krysi i Ignaca bo Krysia kręciła filmy jak nam odbijało i wymyślaliśmy coraz to głupsze zabawy.

Wieczór należał do nas. Zgodnie z wcześniejszą obietnicą przygotowaliśmy obiad. Szefowie kuchni zaproponowali dzisiaj piersi kurczaka faszerowane pomidorami suszonymi na nowo zelandzkim słońcu z delikatnym aromatem świeżego czosnku. Do tego na talerzu swoje miejsce znalazł również ziemniak pieczony w piekarniku przykryty kołderką z twarożku z czosnkiem i szczypiorkiem oraz melanż z ryżu i groszku doprawionego aromatem z mięty. Aby nadać lekkości całej potrawie, dodatkiem była sałata ze świeżych składników okraszona sosem vinegrette. Chyba było smaczne….