wtorek, 31 maja 2011

Rewizyta.









Przez ostatnie dwa tygodnie nic się szalonego nie działo u nas. Remontujemy dom, robimy postępy i już prawie skończyliśmy. Jesień w pełni i co ciekawe w Marlborough jesień jest bardziej zielona niż lato. Wszędzie więcej kolorów. Wzgórza pokryły się zieloną trawą, winorośle przybrały żółto-czerwone kolory i tylko niebo pozostaje wciąż tak samo niebieskie. Ale niestety jest zimniej, a szczególnie w nocy.

Naszą monotonię urozmaicili w weekend Magda z Bartkiem i małą Łucją. Udało im się wyskoczyć na trzy dni z wietrznego i wilgotnego Weli i przyjechali do Seddon. Strasznie fajnie mieć przez chwilę znowu kogoś z Polski w okolicy. Poza tym mogliśmy się w pewnym stopniu zrewanżować za te wszystkie dni spędzone u nich w Wellington.
Chcieliśmy także pokazać jak najwięcej wyspy południowej jak tylko się da w ciągu dwóch dni. Jak już wiadomo, wszystkiego zobaczyć się nie da więc trzeba było robić selekcję. Zaczęliśmy w sobotę od wyprawy do Kaikoury. Po drodze udało nam się zobaczyć wytwórnię soli morskiej oraz okolice farmy Kate (tej od szafranu). Już droga do Kaikoury może być atrakcją samą w sobie. Z lewej strony ocean i foki wylegujące się na skałach, z prawej strony monumentalne zbocza gór a gdzieś na środku wciśnięta droga. Mógłbym jeździć tam i z powrotem tą trasą. Głównym przystankiem jeśli nie celem naszej podróży było Ohau Streams. W sezonie zimowym dziesiątki małych fok wpływa z oceanu do górskiej rzeki i tam czekają na swoje mamy, które polują na jedzenie. Foczki umilają sobie czas zabawami pod wodospadem co wygląda obłędnie. Podczas spaceru pod wodospad można spotkać co chwilę śpiące foki pośród leśnych drzew albo siedzące na skałach i przyglądające się turystom.

W okolicach Kaikoury można też kupić świeże homary, które tego samego dnia pływały jeszcze w oceanie. Wiemy, bo Cory postanowił przygotować taką małą wykwintną kolację. Wyszły wyśmienicie. Świeże homary, dobre pieczywo i dobre wino. Oto cały sekret udanej kolacji.

Niedziela zaczęła się leniwie, właśnie tak jak powinna się zacząć :o) Wspólne śniadanie ze świeżo upieczonym chlebem na zakwasie przywiezionym przez Magdę i Bartka, powolne zbieranie się do życia i planowanie co tu jeszcze zobaczyć. Już koło 12 udało nam się wyruszyć i pojechaliśmy prosto do winnicy Yealands, która jak się okazało jest zaraz za wzgórzem naszej doliny. Po drodze mijaliśmy całe połacie winorośli a przed nami roztaczał się widok na cieśninę Cooka. Pięknie, po prostu pięknie.

Sam budynek winnicy robi niesamowite wrażenie z zewnątrz jak i wewnątrz. Jak się dowiedzieliśmy z krótkiego filmu, głównym celem winnicy Yealands jest maksymalne zredukowanie zużywanej energii. Dlatego też między innymi, właściciele próbują całkowicie wyeliminować konieczność używania kosiarek do koszenia trawy i eksperymentują z nowym gatunkiem owiec – Babydoll Sheep. Jest ona za niska aby obgryzać winorośle ale idealnie wyjada trawę. Nie stosują także pistoletów hukowych aby odstraszyć ptaki wyjadające winogrona ani nie używają swojego szkolonego sokoła, który kosztował 250 000 dolarów !!! Takie wyszkolone sokoły są tutaj bardzo popularne ale gorzej jak któryś ucieknie, tak jak naszemu sąsiadowi. 75 000 dolarów odlatuje w siną dal. Na szczęście mają one przyczepione odbiorniki gps co pozwala na ich tropienie oraz schwytanie. W Yealands Estate wykorzystuje się także obcięte gałęzie winorośli aby ogrzewać przez ich spalanie wodę a także zbierana jest woda deszczowa przez kolektory na dachu. Co ciekawe winnica próbuje także promować plastiowe butelki do wina przy produkcji których jest mniejsze wykorzystanie energii i których późniejszy recykling jest podobno dużo tańszy. Nam jakoś nie przypadło to za bardzo do gustu. Odkręcane plastikowe butelki z winem…. Oczywiście obowiązkowym punktem była degustacja co jest zawsze najmilszą częścią wizyty.

Tak wydegustowani i wyedukowani pojechaliśmy w stronę latarni morskiej na najdalej wysuniętym na wschód punkcie południowej wyspy. Po drodze zatrzymaliśmy się na Marfells Beach i spędziliśmy tam trochę czasu na spacerowaniu, szukaniu muszelek i budowaniu kamiennych figur. Niestety czas płynął nieubłaganie i latarnię trzeba było przełożyć na inny dzień bo Bartek i Magda musieli zdążyć na prom w Picton. Potowarzyszyliśmy im do Blenheim i pochwaliliśmy się jeszcze naszymi postępami przy renowacji domu. Wspólnie ponarzekaliśmy na jakość tutejszego budownictwa i przyszedł czas na rozstanie. My z powrotem pojechaliśmy do Seddon a nasi goście podążyli w przeciwnym kierunku na prom.




wtorek, 17 maja 2011

Urodzinowa niedziela.








Wielkie dzięki wszystkim za życzenia, które otrzymałem. U nas na razie nic się za bardzo nie dzieje. Siedzimy w Seddon i codziennie staramy się kontynuować prace nad domem w Blenheim. Jesteśmy już coraz bliżej końca kolejnego etapu ale do finału jeszcze daleko. Cory co chwilę kupuje nowe „zabawki” i powoli zaczyna brakować na nie miejsca w bagażniku ale dzięki temu udało mi się być w Mitro10 Mega – taka tutejsza Castorama tylko, że dużo lepsza. Wielki sklep w którym można kupić wszystko co potrzebne i niepotrzebne przy wszelkich robotach budowlano-wykończeniowych. Jedno co odróżnia ten sklep od naszych Castoram, Praktikerów i Leroyów to to, że do Mega Mitro10 można wjechać samochodem, do środka :o) Taki McDrive. Wjeżdżasz samochodem, ładujesz towar i przy wyjeździe płacisz. Jest to głównie zaprojektowane dla osób chcących zrobić zakupy wielkogabarytowe ale Coremu to nie przeszkadzało. Zaparkował między regałami i poszliśmy na nogach w głąb sklepu. Amerykański luz.

Urodzinowa niedziela miała oficjalnie upłynąć na dalszym remontowaniu ale jak się potem dowiedziałem była to wersja tylko dla mnie. Rano pojechaliśmy na Farmer Market w poszukiwaniu niepasteryzowanego mleka z którego będziemy robić ser. Tak. Cory kupił zestaw małego serowara i niedługo będziemy delektować się własnoręcznie zrobioną mozarellą. Oczywiście jak znajdziemy to mleko, bo na targu go nie było. Dostaliśmy za to przepyszną kiełbasę z sarny. Oprócz mleka poszukujemy od kilku tygodni korzeni chrzanu, które moglibyśmy utrzeć. Nasz wielkanocny chrzan tak bardzo smakował Coremu, że od tamtej pory nasz gospodarz stara się poruszyć wszelkie możliwe znajomości aby dowiedzieć się gdzie można coś takiego kupić. Jak się okazuje, najbliżej nas chrzan uprawia ktoś w Christchurch czyli 311 km na południe. Może faktycznie jest to pomysł na biznes - otworzyć małą fabrykę chrzanu i sprzedawać gotowy produkt w słoiczkach. W supermarketach można kupić coś chrzanopodobnego ale jest to niezjadliwe. Po pierwsze nie jest to ostre a po drugie jest to słodkie bo dodają do niego mleko kondensowane. Pytanie tylko czy kiwusi przekonaliby się do czegoś co ma wyrazisty smak…

Wracając do mojej urodzinowej niedzieli, prosto z targu pojechaliśmy do Picton. Czyli tam gdzie zaczęła się nasza przygoda z południową wyspą. To tam właśnie przypływają promy kursujące między Wellington. Może się to w najbliższej przyszłości zmienić ponieważ są mocno zaawansowane plany przeniesienia terminalu promowego w okolice Seddon czyli tutaj gdzie teraz mieszkamy. Skróciłoby to znacznie czas podróży a co za tym idzie zmniejszyło koszty. Oczywiście są przeciwnicy jaki i zwolennicy tego pomysłu. Część osób uważa (zapewnie słusznie), że przez to Picton podupanie i ominie go cały ruch turystyczny. Z drugiej strony niektórzy twierdzą, że część osób przypływająca do Picton promem przez fiordy (tutejsze soundy) uważa, że widziała już Malborough Sounds i nie zapuszcza się dalej. Przeniesienie terminalu miałoby zmotywować turystów do świadomego i celowego przyjechania w ten region a nie traktowania go jako punktu wysiadkowego. Oczywiście aby zrealizować cały ten projekt potrzebne są potężne inwestycje i równie potężne pieniądze więc czas pokaże kto miał rację.

Ale wracając do niedzieli :o). W Picton Cory planował zrobienie mi niespodzianki i zabranie nas na rejs JetBoatem pomiędzy fiordami. Niestety nic z tego nie wyszło bo okazało się, że jest już poza sezonem i nic już nie pływa. Ani stateczki typowo wycieczkowe ani motorówki z potężnymi silnikami o płaskich dnach pozwalające na super zabawę. Swoją drogą JetBoaty zostały wynalezione właśnie w Nowej Zelandii. No nic, szkoda. W zapasie Cory miał jeszcze drugą alternatywę. Wujek jego żony, mieszkający w Picton miał jacht. Plan był taki aby się do niego odezwać i wyciągnąć go na rejs pomiędzy malowniczymi zatokami. Brzmi super. Niestety okazało się, że wujek jacht sprzedał…. Miało być tak pięknie a wyszło jak zawsze :o) Ale ogólnie bardzo miło ze strony Corego, że chciał coś zrobić specjalnego i bardzo mu jestem za to wdzięczny. Tyle, że nie zawsze się udaje to co planujemy.

W związku z tym, że niespodziankowy plan trochę się posypał postanowiliśmy wykorzystać ładną pogodę i zwiedzić Marlborough Sound samochodem. Zrobiliśmy dużą pętle jeżdżąc wzdłuż wybrzeża i oglądając co chwilę inny widok na zatoki. Jazda była dodatkowo emocjonująca gdyż kilka nocy wcześniej przeszła duża ulewa i drogą w pewnych momentach była osunięta a czasem na drodze leżały powalone drzewa z kawałkiem zbocza, które spłynęło z góry. Po powrocie do domu był ciąg dalszy urodzin. Był tort, były świeczki, były baloniki i trąbki, czyli wszystko co szanująca się impreza urodzinowa mieć powinna. Nie było czapeczek… Aha, tort Cory upiekł sam. I tak oto, zleciały moje 27 urodziny.

P.S.: Dobrym pomysłem jest świętowanie urodzin na drugiej półkuli bo na drugi dzień zaczynają się pojawiać życzenia z Polski co wydłuża przyjemność. A niektórzy jeszcze bardziej zintensyfikowali moją radość przysyłając życzenia dzień lub dwa później :o). Dlatego jeszcze raz wszystkim dziękuję za pamięć, i życzenia.




sobota, 7 maja 2011

No i zostaliśmy sami...












Cztery miesiące wspólnego podróżowania po Nowej Zelandii zleciały niesamowicie szybko. Chyba za szybko. Mam wrażenie, że nasze wspólne wieczorno/nocne spotkania w Krakowie podczas których planowaliśmy wszystko i wzajemnie się nakręcaliśmy jak to będzie ekstra gdzieś tam daleko na drugim końcu świata, odbyły się tydzień temu.

Przed przylotem chyba każdy gdzieś głęboko obawiał się jak to wszystko będzie wyglądać. Czy tak długi okres wspólnego podróżowania nie okaże się zbyt męczący i nie odbije się na naszych wspólnych relacjach? Cztery różne osoby, cztery specyficzne charaktery. Jeden samochód, jeden namiot. Jedna wielka wspólna przygoda! Poznaliśmy się jeszcze lepiej, wspólne cieszyliśmy się z miłych chwil i wspólnie przeżyliśmy gorsze momenty. To chyba największy sukces. Cztery miesiące pozwoliły nam na jeszcze lepsze wspólne poznanie, ale chyba najwięcej dowiedzieliśmy się o sobie samych.

Krysia i Ignac pomknęli na północną wyspę a my zostaliśmy na południu. Nasza wspólna podróż dobiegła końca. Głupio powiedzieć, że niespodziewanie, bo to było wiadome jeszcze przed przylotem ale jakoś tak nagle nadszedł dzień rozłąki. Już nie będziemy razem odkrywać przypadkowo pięknych plaż. Nie będziemy wspólnie błądzić po nocy szukając noclegu w nie tej miejscowości w której powinniśmy. Kto nam będzie robił nawzajem zdjęcia przy każdej ciekawej skale/wodospadzie/tabliczce? Trzeba będzie prosić jakiś obcych ludzi… Bez sensu.
Na szczęście nasze pobyty w NZ jeszcze się nie kończą. Krysia i Ignac mają przed sobą zapewne piękną trasę do Auckland a zaraz potem białe piaski Rarotonga. My zostajemy w Seddon prawdopodobne do końca maja a potem zobaczymy co nam do głowy strzeli. Mamy także jeden z najwspanialszych internetowych wynalazków jakim jest Skype oraz nasze blogi, które teraz będą się bardziej różniły od siebie :o), co daje namiastkę wspólnego podróżowania.

Zatem wielkie dzięki Krysiu i Ignacy za tak dużą cierpliwość i wyrozumiałość w stosunku do nas, znoszenie wszelkich naszych humorów i wytrzymanie z nami przez ten cały czas. Dzięki też za ten postrzelony pomysł żeby się znaleźć tu gdzie teraz jesteśmy :o)



piątek, 6 maja 2011

Babska szkoła jazdy.








Kurcze, jakby tu zacząć… cholera dostałam pierwszy raz w życiu mandat!!!

Tak, to dobry początek opowieści. Dzień jak co dzień zaczął się od śniadania i prysznica, a następnie pojechaliśmy do miasta (Blenheim) zdzierać resztki farby z domu. Zbliżała się już godzina kiedy musiałam wracać do Seddon na umówione spotkanie w sprawie dodatkowej pracy, więc Cory dał mi swój nowo zakupiony samochód marki Holden (Opel) Vectra Combi zielony, żebym pojechała zrobić zakupy jedzeniowe i wróciła nim do domu. Zrobiłam szybkie zakupy i jadę spokojnie w stronę Seddon i staram się nawiązać kontakt z samochodem, którym jadę pierwszy raz no i co jest ograniczenie do 70 km/h ja mam na budziku 80 km/h i oczywiście nawet tego nie czuję że z tak zawrotną szybkością jadę a tu z naprzeciwka zbliża się radiowóz. Odruchowo spojrzałam na prędkościomierz i szybko nogę ściągnęłam z gazu ale było już za późno, policja włączyła koguta i dawaj zawraca za mną. Zdziwiłam się że to o mnie chodzi ale cóż po jakichś 100 m zatrzymałam się na poboczu. Pan policjant podszedł i z obojętnym tonem zapytał czy zdaję sobie sprawę że przekroczyłam prędkość ? Zrobiłam wielkie oczy, ale nic nie pomogło. Pokazałam polskie prawo jazdy, spisał mnie wypytując które to moje nazwisko i jak się to czyta i wręczył mi mandat. Sprawa ma się tak: przekroczyłam prędkość o 13 km/h i dostałam mandat w wysokości 80 NZ$ !!! Zdzierstwo :p

P.S. Na szczęście Kuba na mnie nie nakrzyczał :*






niedziela, 1 maja 2011

Upiększamy Nową Zelandię.












Już prawie miesiąc jesteśmy u Coryego i od prawie miesiąca remontujemy jego dom w Blenheim. Do tej pory nie chwaliliśmy się naszymi osiągnięciami ale nadszedł ten moment, że mamy co pokazać. Co prawda na razie jest skończona dopiero połowa domu ale duma nas rozpiera i codziennie napawamy się owocami naszej pracy.

Tempo może nie jest oszałamiające ale na usprawiedliwienie muszę powiedzieć, że podczas remontowania jak zawsze wychodzą coraz to nowe rzeczy, które trzeba pilnie naprawiać. Tym bardziej, że jakość domów w których mieszkają Nowozelandczycy mówiąc delikatnie nie jest oszałamiająca. Dlatego też w międzyczasie musieliśmy się zmierzyć z cieknącym dachem, wypadającymi szybami z okien czy ponownym malowaniem części dachu, który nie był dobrze przedtem wyczyszczony. Nasza wrodzona polska dokładność :o) nie pozwala nam pobieżnie przygotować drewnianego domu do malowania, więc przez dwa tygodnie zdzieraliśmy starą farbę, szlifowaliśmy deski, szpachlowaliśmy deski, szlifowaliśmy deski, szpachlowaliśmy deski….. Potem nakładaliśmy podkład, jeszcze raz gładziliśmy ściany tak żeby można było bez wyrzutów sumienia przystąpić do malowania. Pogoda też nie zawsze z nami współpracowała i kilka dni nam uciekło. Tym bardziej, że jest już coraz chłodniej i ze względu na dużą wilgotność możemy teoretycznie teraz malować tylko między 10:00 a 14:00. Nasza działalność nie ogranicza się tylko do malowania ale bawimy się także w architektów ogrodu. Żeby uporządkować trochę boczny wjazd koło domu ścięliśmy sporo krzewów i drzewo. Tak to właśnie ewoluuje nasz wkład w upiększanie Nowej Zelandii.

Przy okazji naszego pobytu w Seddon dokonaliśmy też małej metamorfozy kuchni w domu w którym mieszkamy. Niedużym kosztem ale sporym wkładem pracy, pomalowaliśmy szafki (oczywiście wcześniej szlifując je i usuwając starą farbę), wymieniliśmy rączki oraz pomalowaliśmy ściany i sufit. Żeby być w pełni sprawiedliwym muszę zaznaczyć, że sporą część tej pracy wykonały nasze dziewczęta. Twardo malowały ściany, usuwały jakieś kilkudziesięcioletnie warstwy kurzu i tłuszczu z szafek i odkręcały drzwiczki i rączki.

Efekty naszej pracy można zobaczyć w galerii powyżej :o)