Przez ostatnie dwa tygodnie nic się szalonego nie działo u nas. Remontujemy dom, robimy postępy i już prawie skończyliśmy. Jesień w pełni i co ciekawe w Marlborough jesień jest bardziej zielona niż lato. Wszędzie więcej kolorów. Wzgórza pokryły się zieloną trawą, winorośle przybrały żółto-czerwone kolory i tylko niebo pozostaje wciąż tak samo niebieskie. Ale niestety jest zimniej, a szczególnie w nocy.
Naszą monotonię urozmaicili w weekend Magda z Bartkiem i małą Łucją. Udało im się wyskoczyć na trzy dni z wietrznego i wilgotnego Weli i przyjechali do Seddon. Strasznie fajnie mieć przez chwilę znowu kogoś z Polski w okolicy. Poza tym mogliśmy się w pewnym stopniu zrewanżować za te wszystkie dni spędzone u nich w Wellington.
Chcieliśmy także pokazać jak najwięcej wyspy południowej jak tylko się da w ciągu dwóch dni. Jak już wiadomo, wszystkiego zobaczyć się nie da więc trzeba było robić selekcję. Zaczęliśmy w sobotę od wyprawy do Kaikoury. Po drodze udało nam się zobaczyć wytwórnię soli morskiej oraz okolice farmy Kate (tej od szafranu). Już droga do Kaikoury może być atrakcją samą w sobie. Z lewej strony ocean i foki wylegujące się na skałach, z prawej strony monumentalne zbocza gór a gdzieś na środku wciśnięta droga. Mógłbym jeździć tam i z powrotem tą trasą. Głównym przystankiem jeśli nie celem naszej podróży było Ohau Streams. W sezonie zimowym dziesiątki małych fok wpływa z oceanu do górskiej rzeki i tam czekają na swoje mamy, które polują na jedzenie. Foczki umilają sobie czas zabawami pod wodospadem co wygląda obłędnie. Podczas spaceru pod wodospad można spotkać co chwilę śpiące foki pośród leśnych drzew albo siedzące na skałach i przyglądające się turystom.
W okolicach Kaikoury można też kupić świeże homary, które tego samego dnia pływały jeszcze w oceanie. Wiemy, bo Cory postanowił przygotować taką małą wykwintną kolację. Wyszły wyśmienicie. Świeże homary, dobre pieczywo i dobre wino. Oto cały sekret udanej kolacji.
Niedziela zaczęła się leniwie, właśnie tak jak powinna się zacząć :o) Wspólne śniadanie ze świeżo upieczonym chlebem na zakwasie przywiezionym przez Magdę i Bartka, powolne zbieranie się do życia i planowanie co tu jeszcze zobaczyć. Już koło 12 udało nam się wyruszyć i pojechaliśmy prosto do winnicy Yealands, która jak się okazało jest zaraz za wzgórzem naszej doliny. Po drodze mijaliśmy całe połacie winorośli a przed nami roztaczał się widok na cieśninę Cooka. Pięknie, po prostu pięknie.
Sam budynek winnicy robi niesamowite wrażenie z zewnątrz jak i wewnątrz. Jak się dowiedzieliśmy z krótkiego filmu, głównym celem winnicy Yealands jest maksymalne zredukowanie zużywanej energii. Dlatego też między innymi, właściciele próbują całkowicie wyeliminować konieczność używania kosiarek do koszenia trawy i eksperymentują z nowym gatunkiem owiec – Babydoll Sheep. Jest ona za niska aby obgryzać winorośle ale idealnie wyjada trawę. Nie stosują także pistoletów hukowych aby odstraszyć ptaki wyjadające winogrona ani nie używają swojego szkolonego sokoła, który kosztował 250 000 dolarów !!! Takie wyszkolone sokoły są tutaj bardzo popularne ale gorzej jak któryś ucieknie, tak jak naszemu sąsiadowi. 75 000 dolarów odlatuje w siną dal. Na szczęście mają one przyczepione odbiorniki gps co pozwala na ich tropienie oraz schwytanie. W Yealands Estate wykorzystuje się także obcięte gałęzie winorośli aby ogrzewać przez ich spalanie wodę a także zbierana jest woda deszczowa przez kolektory na dachu. Co ciekawe winnica próbuje także promować plastiowe butelki do wina przy produkcji których jest mniejsze wykorzystanie energii i których późniejszy recykling jest podobno dużo tańszy. Nam jakoś nie przypadło to za bardzo do gustu. Odkręcane plastikowe butelki z winem…. Oczywiście obowiązkowym punktem była degustacja co jest zawsze najmilszą częścią wizyty.
Tak wydegustowani i wyedukowani pojechaliśmy w stronę latarni morskiej na najdalej wysuniętym na wschód punkcie południowej wyspy. Po drodze zatrzymaliśmy się na Marfells Beach i spędziliśmy tam trochę czasu na spacerowaniu, szukaniu muszelek i budowaniu kamiennych figur. Niestety czas płynął nieubłaganie i latarnię trzeba było przełożyć na inny dzień bo Bartek i Magda musieli zdążyć na prom w Picton. Potowarzyszyliśmy im do Blenheim i pochwaliliśmy się jeszcze naszymi postępami przy renowacji domu. Wspólnie ponarzekaliśmy na jakość tutejszego budownictwa i przyszedł czas na rozstanie. My z powrotem pojechaliśmy do Seddon a nasi goście podążyli w przeciwnym kierunku na prom.