
Udało się – dostaliśmy wizy w programie Working Holiday. Dzięki temu nie musimy się już martwić o nasz legalny pobyt w NZ aż do 11 marca 2012 roku. Przed przyjazdem tutaj wiedzieliśmy, że nowa pula miejsc na 2011 rok (100 osób) będzie dostępna w połowie lutego oraz że w zeszłym roku owa pula została wyczerpana w połowie lipca. Resztę informacji mieliśmy uzyskać w Immigration Office w Nowej Zelandii. Niestety trochę się zawiedliśmy gdyż pan w urzędzie nie za bardzo się orientował w tym temacie i jeszcze bardziej nam namieszał w głowach. Po wyjściu nie wiedzieliśmy czy czekać aż na stronie pojawi się formularz, czy składać wniosek o wizę wcześniej poprzez Immigration Office. Drugim aspektem były badania lekarskie, które są obligatoryjne dla aplikantów. Z informacji uzyskanych w urzędzie nie musimy robić prześwietlenia klatki piersiowej skoro nasz pobyt jest krótszy niż 6 miesięcy ale trzeba robić pozostałe badania. Rzeczywistość okazała się zgoła odmienna.
Poczekaliśmy na wniosek online co było dobrym posunięciem, bo od razu zablokowaliśmy sobie miejsca i przy okazji Ignac dowiedział się, że on na pewno nie może ubiegać się o taką wizę, gdyż jego paszport traci ważność we wrześniu a wiza jest wydawana na rok. Na szczęście ma już jedną wizę w paszporcie i nie deportują go przed końcem maja :o) Po drugie od razu dostaliśmy pełną informację na temat badań, które musimy wykonać. Dopóki nie przejrzeliśmy formularza badań i nie dowiedzieliśmy się ceny jaka jest za całość badań wszystko było super. Formularz miał około 20 stron i w skład badań wchodziły trzy główne części: rentgen klatki piersiowej, badanie krwi, badanie moczu. Rentgen klatki piersiowej jest obligatoryjny dla mieszkańców Polski ponieważ jesteśmy dalej krajem zagrożonym występowaniem gruźlicy. Badanie krwi jest przeprowadzane pod kątem większości znanych chorób i dzięki temu wiemy już, że nie mamy HIV ani np. syfilisu. Mocz był już tylko formalnością w porównaniu z powyższymi badaniami. Żeby przeprowadzić te wszystkie badania musieliśmy znaleźć ośrodek w którym je zrobią co też nie było łatwe z powodu trzęsienia ziemi które nawiedziło Christchurch i część z lekarzy pojechało tam z pomocą wydłużając przez to terminy badań do około miesiąca. Udało się znaleźć centrum medyczne w Queenstown i umówić wizytę na poniedziałek. Na czczo wybraliśmy się tam we trójkę z samego rana aby oddać krew i zrobić sobie zdjęcie klatki. Po tygodniu trzeba było ponownie przyjechać aby odebrać wyniki, nasiusiać do kubeczka i spotkać się z lekarzem oraz pielęgniarką, które badały wzrok, odruchy rdzeniowe, mierzyły, ważyły, przeprowadzały wywiad odnośnie chorób w rodzinie, przebytych urazach a także rodzaju używek jakie się zażywa i jak często. Po zebraniu wszystkich podpisów i pieczątek można było wszystko wysłać do Auckland do urzędu i czekać na decyzję. Jako, że oczywiście zależało nam na czasie gdyż powoli zbliżał się ostateczny termin dosyłania wyników oraz nasza wiza turystyczna traciła ważność z końcem marca trzeba było wybrać odpowiednią przesyłkę na poczcie. My z Ewą wysłaliśmy wyniki w jednej kopercie jako priorytet a Krysia w osobnej jako przesyłka z możliwością śledzenia, które teoretycznie mogła iść o jeden dzień dłużej według zapewnień pani z okienka. Ogólnie dostaliśmy zapewnienie, że takie przesyłki przeważnie na drugi dzień znajdują się w Auckland więc pełni optymizmu udaliśmy się na sesję nad brzeg jeziora w centrum Queenstown. Nie mogło oczywiście być za dobrze. W drodze powrotnej Ewa zauważyła nie odebrane połączenia na swoim telefonie i nagranie na poczcie głosowej od lekarki, która przeprowadzała z nią badanie. Prosiła ona o kontakt gdyż prawdopodobnie zapomniała gdzieś czegoś podpisać na formularzu … Trzeba było więc zawrócić do Queenstown i strać się uzyskać informację o co chodzi bo nasze formularze są już w kopertach w skrzynce pocztowej a prawdopodobnie już w jakimś samochodzie w drodze na lotnisko. Jako, że przyjechaliśmy do centrum medycznego koło godziny 6, zastaliśmy tylko panie w recepcji, które na początku totalnie nie wiedziały o co chodzi i nie były skore do pomocy. W ogóle nie kojarzyły takiej lekarki a tym bardziej nie zostawiła ona żadnej informacji. Nawet odsłuchanie informacji na skrzynce głosowej nic im nie mówiło i nie potrafiły rozpoznać głosu. Po dłuższej analizie i naszym coraz większym zdenerwowaniu, pomimo przyzwyczajenia do bałaganu jaki panuje w polskich szpitalach udało się w końcu odnaleźć z komputerze osobę, która była dzisiaj w pracy. Okazało się, że jest to lekarka (uff!) ale pracuje tutaj tylko tymczasowo od niedawna. Niestety nie ma z nią żadnego kontaktu i pani w recepcji napisała maila do innej lekarki, która była w tym dniu także w pracy z prośbą o kontakt z Ewą jutro z samego rana. Nie pozostało nic innego jak wrócić do Athol i czekać. Na drugi dzień rano do Ewy przedzwonili z centrum medycznego i zapewniali, że to na pewno nic istotnego a prawdopodobnie wszystko jest ok a tylko tamtej lekarce wydawało się, że coś przeoczyła. No cóż, czekamy.
Gdy po ponad tygodniu nie otrzymaliśmy żadnej informacji od Immigration Office a na stronie poczty po wpisaniu numeru przesyłki Krysi dalej widniała informacja „w drodze” zaczęliśmy się powoli niepokoić. W końcu wystosowaliśmy bardzo ładny mail ze wszystkimi informacjami i kilkoma usprawiedliwieniami do urzędu imigracyjnego. Zaraz po jego wysłaniu zauważyłem w skrzynce odbiorczej mail z potwierdzeniem otrzymania wizy, który przyszedł w nocy. Trzeba było więc napisać jeszcze jednego maila ze sprostowaniem. Niestety takiego maila otrzymałem tylko ja i Ewa a Krysia dalej czekała codziennie sprawdzając skrzynkę oraz status swojej wysyłki. Szczęśliwie od wczoraj cała nasza czwórka nie musi się martwić o deportację i mogliśmy wdrukować nasze wizy. Co prawda miałem nadzieję, że po całym tym zamieszaniu i wydaniu ponad 1300 zł na osobę w paszporcie będzie mi się świecić piękna kolorowa wiza a tutaj niestety jest to połowa kartki A4 z tekstem napisanym w wordzie, którą mogliśmy zrobić sobie sami :o)