piątek, 19 października 2012

Odkrywanie Torrevieja



Późny przylot i dotarcie do celu nocą ma swoje plusy. Można się obudzić w totalnie nowym miejscu i poczuć się niejako teleportowanym w nową rzeczywistość. Takie właśnie były moje odczucia. Po długim dniu, locie i podróży samochodem trzeba było wszystko odespać. Spodziewałem się, że takie emocje nie zrobią większego wrażenia na Filipie i tak jak w Krakowie obudzi nas koło 7 rano ale myliłem się i to bardzo. Pomijając fakt, że zadzwonił budzik przypominający że trzeba wstać do pracy (jakie to błogie uczucie gdy można go po prostu wyłączyć :o) ) oczy otworzyłem dobrze po 9 rano. Słoneczna pogoda i bezchmurne niebo zmotywowały mnie aby wstać i zacząć orientować się gdzie trafiliśmy. Trochę się pokrzątałem po apartamencie, porozkładałem bagaże i przygotowałem śniadanie a Filip z Ewą dalej spali jak zabici. Koło 11 zacząłem się powoli martwić czy wszystko w porządku w szczególności z Filipem bo nigdy nie widziałem go tak długo śpiącego (Ewę za to widziałem nie raz). Trzeba było ich obudzić i zmotywować do rozkoszowania się pogodą. Leniwe śniadanie, ogólne ogarnięcie i już byliśmy gotowi ruszyć w miasto. Spacerując wąskimi uliczkami dotarliśmy nad morze i główną promenadę. Zamoczyliśmy po raz pierwszy nogi w morzu oraz złapaliśmy kilka pierwszych promieni hiszpańskiego słońca. Przy okazji rozeznaliśmy się w okolicznych sklepach i zrobiliśmy pierwsze zakupy bo Filip zaczął się już upominać o swój lunch. Zaraz jak zjadł poszedł spać a my spacerkiem poszliśmy do Park de National żeby w spokoju samemu coś zjeść i przy okazji jak się okazało dokarmić kilka kaczek, kur i kogutów. Wieczorem pozostało nam jeszcze podjechanie do okolicznego centrum handlowego żeby zrobić większe zakupy na najbliższe dni.

Czwartek rozpoczął się późno bo długo nie mogliśmy się pozbierać ale w końcu się udało i od razu pojechaliśmy na pobliską plażę La Mata. Piaszczysta i długa na 2,5 kilometra aż zachęcała do spaceru. Nie było to jednak takie proste ponieważ mieliśmy ze sobą wózek z całym majdanem niezbędnych rzeczy Filipa. Co chwilę zakopywał się w piachu i trzeba było go przenosić na twardszy, mokry piasek. Dodatkowo pierwszego kontaktu Filipa z piaskiem nie można zaliczyć do udanych. Jak tylko go posadziliśmy na plaży to na jego twarzy zagościł grymas niezadowolenia. Nie dość, że podłoże nie było stabilne tylko się ruszało to jeszcze gryzło w ręce i nogi. Za nic nie dał się namówić na przejście chociaż kawałka. Zostało noszenie go na rękach. Nikt nie mówił, że podróżowanie z dzieckiem będzie proste :o)  Przenieśliśmy się zatem na deptak wzdłuż plaży i dokończyliśmy spacerowanie. W planach mieliśmy jeszcze odwiedzenie parku narodowego w okolicy, który zachwalała Pani w informacji turystycznej. Pełni zapału wsiedliśmy w auto i podjechaliśmy oczekując oszałamiających wrażeń. No cóż, ładne parki narodowe to są w Nowej Zelandii. Ten tutaj to był kawałek słonego jeziora z pustkowiem dookoła na którym uprawiane są winorośla. Nawet nie było jak zrobić ciekawego zdjęcia. 

1 komentarz:

  1. Formuła kontynuacji doskonała. Tak trzymać to i Filip zrozumie jak chodzić po piachu

    OdpowiedzUsuń