Pora trochę nadrobić zaległości. Nie pisaliśmy nic nie z
powodu tego, że się nic nie działo. Przyczyna była (i jest dalej) bardziej
prozaiczna. To nasz syn. Po przylocie tutaj całkowicie przestawił swój rytm
dobowy i podejrzewamy, że przystosował się do hiszpańskiego stylu życia.
Powoduje to, że budzi się późno i jeszcze później chodzi spać. W Krakowie
wszystko było jasne i czytelne. Pobudka ok. 7:00 rano a wieczorem godzina 20:00
– 21:00 i Filip już spał po kąpieli i karmieniu. W Torrevieja pobudka jest dobrze
po 9:00 a o spaniu zaczyna myśleć po 23:00 po kilku usilnych naleganiach z
naszej strony. Wieczory więc należą do niego: łazi, wszystko go interesuje,
mówi po swojemu i za nic nie można w spokoju posiedzieć bo cały czas trzeba
mieć go na oku.
Ale do brzegu :o) Dochodzę do wniosku, że pogoda jest
francą. Bo jak tylko przychodzi weekend to ona też bierze wolne i ma wszystko i
wszystkich wiadomo gdzie. Jeśli to są wakacje to nie ma dużego problemu bo
można to sobie odbić w inne dni, gorzej jak trzeba w poniedziałek iść do pracy
i czekać kolejne pięć dni na wolne. Od przyjazdu do Torrevieja, wszystkie dni
były pogodne i słoneczne. Jak tylko przyszła sobota – koniec. Dlatego też
postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę i poszukać słońca gdzie indziej.
Pojechaliśmy na południe do miejscowości Cartagena omijając główne drogi kręcąc
się trochę po okolicznych mniejszych wioseczkach. Natrafiliśmy w ten sposób na
przylądek Cabo Negrete ale jako, że od głównej drogi trzeba było maszerować
ponad 40 minut w jedną stronę to odpuściliśmy sobie to miejsce na rzecz niedalekiej
latarni morskiej otoczonej pozostałościami po baterii artyleryjskiej sprzed II
Wojny Światowej. Dalsza droga do Cartageny prowadziła przez wzgórza z
opuszczonymi kopalniami co robiło niesamowite ale trochę depresyjne wrażenie. W
miarę jak zbliżaliśmy się do wyznaczonego celu pogoda przestała współpracować i
zaczęło trochę kropić. Ale co to dla nas. GPS wskazywał, że jesteśmy już tylko
1,5 km o celu więc nic nas nie mogło już zniechęcić. Gorzej, że nawigacja zbyt
dosłownie chyba potraktowała to gdzie chcemy dojechać i skierowała nas wprost
na taras widokowy pod ruinami zamku. To trochę tak jakby wjechać na Wawel
samochodem. Skoro jednak już tam byliśmy i nikt nie zwracał na to uwagi,
zaparkowaliśmy z boku żeby za bardzo się nie rzucać w oczy i poszliśmy zwiedzać
:o) Pozostałości po zamku w postaci dużej wieży i bardzo ładnie
odrestaurowanego otoczenia z wolno chodzącymi pawiami były miłym rozpoczęciem
przygody z Cartageną. Przed nami była jeszcze główna atrakcja w postaci Teatro
Romanum, rzymskiego teatru wybudowanego między V i I w p.n.e. Współcześnie można
zwiedzać tylko pozostałości po widowni i scenie z dużo większej dawniej budowli
mieszczącej ponad 6 000 widzów. Jednak i tak odrestaurowana część robi spore
wrażenie. Od razu po wyjściu z Teatro Romanum znaleźliśmy się w centrum i
poszliśmy na spacer wąskimi uliczkami Cartageny. Filip zaczął już przypominać o
sobie więc trzeba było go nakarmić. Usiedliśmy więc w lodziarni i przy okazji zamówiliśmy
lody z jakimiś dodatkami. Zaraz potem Pani przyniosła dla Filipa malutką porcję
lodów w kubeczku i mu wręczyła. W tym momencie jedzenie kaszki poszło na drugi
plan bo najpierw musiał zjeść swojego loda. Chcieliśmy jeszcze pójść na
promenadę wzdłuż wybrzeża ale zaczęło mocno wiać i kropić deszczem więc trzeba
było się ewakuować i wracać do domu. Jednak chcemy jeszcze tu przyjechać bo
miasto wygląda bardzo atrakcyjnie i dużo rzeczy jeszcze zostało do zobaczenia.
W drodze powrotnej kupiliśmy sobie jeszcze dwie spore dorady
żeby przyrządzić je na kolację. Ja zająłem się smażeniem ryb na grillu na
tarasie a Ewa przygotowała pieczone ziemniaczki oraz smażone zielone papryczki
pimiento. Ogólnie wszystko było przepyszne, musimy tylko popracować nad stroną
wizualną żeby wszystkie zmysły były usatysfakcjonowane :o)
Niedziela pogodowo była najgorsza. Byliśmy tego świadomi
śledząc prognozy pogody ale jednak jak od rana siąpi deszczem to nie jest to
budujące. Całe popołudnie siedzieliśmy więc na tyłkach w domu i nadrabialiśmy zaległości
prasowe :o) Pooglądaliśmy przy okazji trochę telewizji (m.in. film Artysta) aż
w końcu późnym popołudniem zaczęło się przejaśniać zwiastując poprawę pogody. Zebraliśmy
się na spacer i poszliśmy na promenadę. Okazało się, że poprawa pogody
zmotywowała też dużo innych osób do spacerów bo uliczki i wybrzeże zapełniło
się ludźmi. O 20:00 w głównym kościele była msza więc postanowiliśmy wybrać się
i zobaczyć jak wygląda ona w Hiszpanii, która uchodziła za bastion katolicyzmu
w Europie. Oczywiście byliśmy z Filipem i oczywiście nie był on zainteresowany
spaniem. W jakiś niewiadomy dla nas sposób wyczuwał kiedy zapadała cisza i odzywał się na cały kościół. Jako, że był jedynym dzieckiem wiadomo było kto
jest winny i nie dało się udawać, że to nie nasze dziecko. Może z tego powodu
odnieśliśmy wrażenie, że ludzie nie patrzą na nas przychylnie. Nikt się nie
uśmiechał jak do tej pory, tylko od czasu do czasu spoglądali badawczo. Na
szczęście przetrwaliśmy i nikt nas nie zlinczował. Wracając do domu wstąpiliśmy
jeszcze do lokalnej kawiarni gdzie okazało się, że przychodzi dużo osób zaraz
po mszy na filiżankę gorącej, gęstej czekolady i obowiązkowo chorros do tego.
Żeby nie odstawać od tubylców zamówiliśmy dwa „zestawy obowiązkowe” :o) Filip
próbował razem z nami po czym nie zasnął aż do 24:00. Ewa wydedukowała, że to
może po czekoladzie, która też pobudza. Jednak w następne dni nie pił czekolady,
kawy, coca-coli ani nawet Red-Bulla i wcale nie kładł się spać wcześniej…
DZIECIOM NIE NALEŻY SIĘ RED BULL więc nie wiem co znaczy słowo "nawet" przed tą nazwą.
OdpowiedzUsuń