wtorek, 23 października 2012

Cartagena i deszczowa niedziela.


Pora trochę nadrobić zaległości. Nie pisaliśmy nic nie z powodu tego, że się nic nie działo. Przyczyna była (i jest dalej) bardziej prozaiczna. To nasz syn. Po przylocie tutaj całkowicie przestawił swój rytm dobowy i podejrzewamy, że przystosował się do hiszpańskiego stylu życia. Powoduje to, że budzi się późno i jeszcze później chodzi spać. W Krakowie wszystko było jasne i czytelne. Pobudka ok. 7:00 rano a wieczorem godzina 20:00 – 21:00 i Filip już spał po kąpieli i karmieniu. W Torrevieja pobudka jest dobrze po 9:00 a o spaniu zaczyna myśleć po 23:00 po kilku usilnych naleganiach z naszej strony. Wieczory więc należą do niego: łazi, wszystko go interesuje, mówi po swojemu i za nic nie można w spokoju posiedzieć bo cały czas trzeba mieć go na oku.

Ale do brzegu :o) Dochodzę do wniosku, że pogoda jest francą. Bo jak tylko przychodzi weekend to ona też bierze wolne i ma wszystko i wszystkich wiadomo gdzie. Jeśli to są wakacje to nie ma dużego problemu bo można to sobie odbić w inne dni, gorzej jak trzeba w poniedziałek iść do pracy i czekać kolejne pięć dni na wolne. Od przyjazdu do Torrevieja, wszystkie dni były pogodne i słoneczne. Jak tylko przyszła sobota – koniec. Dlatego też postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę i poszukać słońca gdzie indziej. Pojechaliśmy na południe do miejscowości Cartagena omijając główne drogi kręcąc się trochę po okolicznych mniejszych wioseczkach. Natrafiliśmy w ten sposób na przylądek Cabo Negrete ale jako, że od głównej drogi trzeba było maszerować ponad 40 minut w jedną stronę to odpuściliśmy sobie to miejsce na rzecz niedalekiej latarni morskiej otoczonej pozostałościami po baterii artyleryjskiej sprzed II Wojny Światowej. Dalsza droga do Cartageny prowadziła przez wzgórza z opuszczonymi kopalniami co robiło niesamowite ale trochę depresyjne wrażenie. W miarę jak zbliżaliśmy się do wyznaczonego celu pogoda przestała współpracować i zaczęło trochę kropić. Ale co to dla nas. GPS wskazywał, że jesteśmy już tylko 1,5 km o celu więc nic nas nie mogło już zniechęcić. Gorzej, że nawigacja zbyt dosłownie chyba potraktowała to gdzie chcemy dojechać i skierowała nas wprost na taras widokowy pod ruinami zamku. To trochę tak jakby wjechać na Wawel samochodem. Skoro jednak już tam byliśmy i nikt nie zwracał na to uwagi, zaparkowaliśmy z boku żeby za bardzo się nie rzucać w oczy i poszliśmy zwiedzać :o) Pozostałości po zamku w postaci dużej wieży i bardzo ładnie odrestaurowanego otoczenia z wolno chodzącymi pawiami były miłym rozpoczęciem przygody z Cartageną. Przed nami była jeszcze główna atrakcja w postaci Teatro Romanum, rzymskiego teatru wybudowanego między V i I w p.n.e. Współcześnie można zwiedzać tylko pozostałości po widowni i scenie z dużo większej dawniej budowli mieszczącej ponad 6 000 widzów. Jednak i tak odrestaurowana część robi spore wrażenie. Od razu po wyjściu z Teatro Romanum znaleźliśmy się w centrum i poszliśmy na spacer wąskimi uliczkami Cartageny. Filip zaczął już przypominać o sobie więc trzeba było go nakarmić. Usiedliśmy więc w lodziarni i przy okazji zamówiliśmy lody z jakimiś dodatkami. Zaraz potem Pani przyniosła dla Filipa malutką porcję lodów w kubeczku i mu wręczyła. W tym momencie jedzenie kaszki poszło na drugi plan bo najpierw musiał zjeść swojego loda. Chcieliśmy jeszcze pójść na promenadę wzdłuż wybrzeża ale zaczęło mocno wiać i kropić deszczem więc trzeba było się ewakuować i wracać do domu. Jednak chcemy jeszcze tu przyjechać bo miasto wygląda bardzo atrakcyjnie i dużo rzeczy jeszcze zostało do zobaczenia.

W drodze powrotnej kupiliśmy sobie jeszcze dwie spore dorady żeby przyrządzić je na kolację. Ja zająłem się smażeniem ryb na grillu na tarasie a Ewa przygotowała pieczone ziemniaczki oraz smażone zielone papryczki pimiento. Ogólnie wszystko było przepyszne, musimy tylko popracować nad stroną wizualną żeby wszystkie zmysły były usatysfakcjonowane :o)

Niedziela pogodowo była najgorsza. Byliśmy tego świadomi śledząc prognozy pogody ale jednak jak od rana siąpi deszczem to nie jest to budujące. Całe popołudnie siedzieliśmy więc na tyłkach w domu i nadrabialiśmy zaległości prasowe :o) Pooglądaliśmy przy okazji trochę telewizji (m.in. film Artysta) aż w końcu późnym popołudniem zaczęło się przejaśniać zwiastując poprawę pogody. Zebraliśmy się na spacer i poszliśmy na promenadę. Okazało się, że poprawa pogody zmotywowała też dużo innych osób do spacerów bo uliczki i wybrzeże zapełniło się ludźmi. O 20:00 w głównym kościele była msza więc postanowiliśmy wybrać się i zobaczyć jak wygląda ona w Hiszpanii, która uchodziła za bastion katolicyzmu w Europie. Oczywiście byliśmy z Filipem i oczywiście nie był on zainteresowany spaniem. W jakiś niewiadomy dla nas sposób wyczuwał kiedy zapadała cisza i odzywał się na cały kościół. Jako, że był jedynym dzieckiem wiadomo było kto jest winny i nie dało się udawać, że to nie nasze dziecko. Może z tego powodu odnieśliśmy wrażenie, że ludzie nie patrzą na nas przychylnie. Nikt się nie uśmiechał jak do tej pory, tylko od czasu do czasu spoglądali badawczo. Na szczęście przetrwaliśmy i nikt nas nie zlinczował. Wracając do domu wstąpiliśmy jeszcze do lokalnej kawiarni gdzie okazało się, że przychodzi dużo osób zaraz po mszy na filiżankę gorącej, gęstej czekolady i obowiązkowo chorros do tego. Żeby nie odstawać od tubylców zamówiliśmy dwa „zestawy obowiązkowe” :o) Filip próbował razem z nami po czym nie zasnął aż do 24:00. Ewa wydedukowała, że to może po czekoladzie, która też pobudza. Jednak w następne dni nie pił czekolady, kawy, coca-coli ani nawet Red-Bulla i wcale nie kładł się spać wcześniej…

1 komentarz:

  1. DZIECIOM NIE NALEŻY SIĘ RED BULL więc nie wiem co znaczy słowo "nawet" przed tą nazwą.

    OdpowiedzUsuń