W piątek natomiast poranne zbieranie przebiegło sprawnie i
szybko bo chcieliśmy iść na targ, który odbywa się raz w tygodniu. Pomimo
ogólnego ścisku i tłoku było warto. Można tutaj znaleźć prawie wszystko. Od
torebek, ciuchów, zabawek poprzez gry w trzy kubki na owocach i warzywach
kończąc. Ta ostatnia część była dla nas najciekawsza. Obkupiliśmy się w
przeróżne owoce, niektóre nawet nie wiem jak się nazywają oraz małe zielone
papryczki pimiento, które będziemy smażyć i obtaczać w grubo ziarnistej soli.
Udało nam się także w końcu spróbować tradycyjnego przysmaku – churros. Jest to
coś w rodzaju ciasta pączkowego ale w formie podłużnych walców smażonych na głębokim oleju i posypanych
cukrem. Hiszpanie najchętniej jedzą je na śniadanie dodatkowo mocząc w gorącej
czekoladzie. Jest to też podobno obowiązkowy element powitania Nowego Roku. Gdy
już w wózku nie było miejsca na więcej zakupów (Filip poszedł na ręce) trzeba
było się ewakuować z targu. Zeszliśmy w dół w stronę morza szukając jakiejś
lokalnej knajpki aby spokojnie sobie usiąść i odpocząć. Nie było to takie
proste. Tuż przy samej promenadzie dominują lokale typowo turystyczne serwujące
wszystko oprócz tego co uważamy za kuchnię hiszpańską. Można znaleźć
fish&chips, pizze, makarony w przeróżnej postaci czy hamburgery i lasagne.
Nie po to przyjechaliśmy do Hiszapnii. Szukając idealnego lokalu Ewa
postanowiła zapytać u źródła czyli „lokalsów”. Weszła do dużego salonu
optycznego i z mapą zaczęła dopytywać się co tamtejsi sprzedawcy mogliby
polecić. Okazało się, że nie byli oni za bardzo pomocni i musieliśmy szukać
wsparcia w informacji turystycznej. Tam też nie dostaliśmy jasnych wskazówek
gdzie naprawdę warto iść ale mniej więcej byliśmy już ukierunkowani. Wybraliśmy
lokal nieopodal gdzie było najwięcej ludzi, kierując się życiową mądrością
mojego taty, który uważa że tam gdzie są tiry tam jest i dobre jedzenie (jak
już wiemy, nie zawsze jest to prawda) :o).
Zamówiliśmy dos grande cervesa i dodatkowo tortille z krewetkami dla
Ewy. Ja natomiast wybrałem pięć różnych tapas nie będąc pewnym czy to dobry
wybór. Dostałem: mejillon tigre (coś w formie krokieta na połówce muszli z
małży), połówkę podpiekanego ziemniaka, krokiecik z kawałkami szynki oraz dwa
rodzaje dorsza (smażonego w maśle oraz panierowanego). O to mi chodziło ponieważ pomimo tego, że
były to tylko tapasy to wyszedłem najedzony i zadowolony. Teraz mogliśmy się
zmierzyć ze spacerem po molo, które ma ponad 1 600 m długości i na końcu
ma małą latarnię morską wskazującą wejście do portu. Wracając do domu
przeszliśmy jeszcze przez część centrum w której do tej pory jeszcze nie
byliśmy. Jedna rewelacyjna rzecz jaką tu mają to windy dla samochodów.
Podjeżdża samochód pod bramę garażową a tam winda :o). Jak już wjedzie do
środka to może pojechać w zależności od konstrukcji parkingu w górę lub w dół i
wyjechać przodem. Strasznie ciekawe rozwiązanie.
A tutaj krótki filmik ze spaceru po molo:
Poproszę o filmik lub dokumentację zdjęciowę windy garażowej
OdpowiedzUsuń