piątek, 15 kwietnia 2011

Helikopterowe szaleństwo.








Niektórzy z nas mówią że lepiej późno niż wcale. Inni z kolei mówią, że nadzieja umiera ostatnia i jeśli tak jest, to my byliśmy już na stypie po niej gdy dowiedzieliśmy się, że nasza obiecana i cieżko wypracowana wycieczka helikopterem dojdzie do skutku. Ostatni dzień w Athol, zaczął się od pożegnania w Nokomai z Aną i Brianem, po czym na kilka godzin wsiąkliśmy w ogrodzie Adele, żeby jeszcze przed wyjazdem nadać mu ostatecznego wyglądu. Niestety ze smutkiem na twarzach i z Adele trzeba było się w końcu pożegnać i wrócić do naszego maleńkiego domku szykować kolację. Troszkę zmarnowani zabraliśmy się za szykowanie dań, kiedy Ignacy wrócił ze sklepu podekscytowany i cały w skowronkach, oznajmiając nam że mamy się szybko zbierać bo za chwilę przyleci po nas helikopter i zabierze nas na wymarzoną przelotkę ;) Szybki makijaż i zmiana ciuszków i już byliśmy gotowi. Wedle wskazówek Kylie wyszliśmy na pole koło domku i grzecznie czekaliśmy. Żeby dopełnić obraz tej idyllicznej chwili trzeba dodać, że pogoda była wręcz wymarzona. Bezchmurne niebo, bezwietrznie i ciepło. Tak można oglądać Southland z góry. Jak dzieci wypatrywaliśmy na niebie helikoptera i pokazywaliśmy go sobie palcami, gdy wreszcie ukazał się w oddali. Z jeszcze większą euforią wsiedliśmy do środka i obfotografowaliśmy się nawzajem ze słuchawkami na głowie, a nasz pilot Martie śmiał się z nas z niedowierzaniem. Po krótkim wprowadzeniu w zasady bezpieczeństwa wystartowaliśmy. To było bardzo dziwne uczucie jak nagle ziemia oddala się od nas, a my zamknięci w małym pudełku, ze słuchawkami na uszach rozglądamy się dookoła z wielkimi uśmiechami na twarzach i strachem w oczach. Martie zabrał nas na wycieczkę wokół jeziora Wakatipo, ponad szczytami okolicznych gór… widoki po prostu bomba!!! Słońce cudownie odbijało się w jeziorze a na jego powierzchni majaczyły w dole stateczki. Po jakimś czasie wylądowaliśmy na szczycie jednej z gór żeby porobić ładne zdjęcia, po czym pokręciliśmy się jeszcze chwilę ponad górami i wylądowaliśmy z powrotem w naszym „ogródku”. Żałowaliśmy wszyscy że tak krótko to trwało, ale jednogłośnie stwierdziliśmy że przelotka helikopterem warta jest każdych pieniędzy :) Niestety musieliśmy szybko powrócić do porzuconego wcześniej gotowania, jednak poziom euforii nie opadał i byliśmy tak nakręceni, że cały czas wymienialiśmy się wrażeniami. Ostatnia kolacja w polskim stylu przebiegła bardzo miło i wszyscy zachwycali się naszymi daniami, czyli zupą brokułową i gołąbkami ;) a na pożegnanie porobiliśmy sobie grupowe zdjęcia.

P.S. Przepraszam bardzo za brak chronologii, gdyż wpis ten powinien pojawić się 3 tygodnie temu, ale żywcem nie miałam sił się do niego zabrać :) Ewa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz