niedziela, 24 kwietnia 2011

Wesołego Alleluja po nowozelandzku !









Wesołego Alleluja!
W tym szczególnym czasie przesyłamy wszystkim gorące życzenia, zdrowych i spokojnych Świąt Wielkiej nocy spędzonych w rodzinnym gronie, mokrego Dyngusa oraz smacznego jajka… i chrzaniku… i mazurka… i babki drożdżowej… i sałatki jarzynowej… :)

W Wielką Sobotę wielkie pieczenie. Bardzo leniwy poranek zaczęliśmy od wizyty w mieście i nie gdzie indziej jak w supermarkecie, żeby zakupić wszystkie potrzebne produkty do naszych wielkanocnych potraw. Niestety Nowa Zelandia jest krajem ubogich tradycji świątecznych, więc postanowiliśmy pokazać wszystkim co dla nas znaczą Święta Wielkiej Nocy. Oczywiście już od tygodnia opowiadamy jak to u nas w Polsce obchodzimy hucznie zarówno Wielkanoc jak i Boże Narodzenie i wszyscy z zaciekawieniem oraz niedowierzaniem słuchali naszych historii. W drodze do domu musieliśmy wstąpić jeszcze do Nicoli po wagę, blaszkę do pieczenia, oraz świeży chrzan i czego się dowiedzieliśmy? Że nasz gospodarz będąc na porannej przejażdżce rowerowej ze znajomymi nazbierał dzikich pieczarek, po czym je usmażyli i zjedli, a po całym fakcie stwierdzili że może nie do końca są pewni czy aby nie są to trujące grzyby, wiec na wszelki wypadek zapakowali resztkę do woreczka i pojechali do szpitala na kontrolę. Na szczęście okazało się że grzyby były dobre i nie musieli im robić płukania żołądków. Cały Cory.

Tak więc po dość nerwowym przedpołudniu zabraliśmy się wszyscy do roboty. Kuba tarł chrzan, Ignaś łupił orzechy, ja zagniatałam pierwsze ciasto, a Krysia odmierzała mi proporcje. Pierwszego mazurka zrobiliśmy według przepisu mojej mamy, czyli bakaliowo-czekoladowego. Oczywiście musieliśmy użyć drugiego spodu, bo pierwszy się spalił :). Drugi mazurek był kajmakowy, też mieliśmy z nim przeboje, bo mleko kondensowane, które kupiliśmy wcześniej było „light” = wstrętne w smaku, więc trzeba było skoczyć do sklepu po normalne. Trzeci natomiast zrobiliśmy w szachownicę. W kwadracikach była na zmianę masa czekoladowa z orzechem włoskim na wierzchu i marmolada pomarańczowa (w tym akurat nam się ciasto minimalnie nie dopiekło). Pomijając wszystkie przygody, wszyscy po raz pierwszy piekliśmy mazurki i wyszły nam wspaniałe w smaku i widoku ;) Jak pod wieczór wrócił Duży ze znajomymi to się nie mogli nadziwić i robili sesje zdjęciowe z mazurkami w roli głównej. Daliśmy im oczywiście do spróbowania chrzaniku, którym także się zachwycali, po czym podgrzaliśmy kolację i wspólnie zasiedliśmy do stołu. No zapomniała bym na śmierć, przecież zrobiliśmy też nasze tradycyjne pisanki w łupinach z cebuli. Tym akurat tak się zachwycili, że każdy zrobił po swojej pisance według naszych wskazówek. Tylko Dużemu się nie udało bo stłukł dwa jajka zanim je udekorował do końca.

Niedzielę Wielkanocną zaczęliśmy od porządnego śniadania – szyneczka, serek żółty, sałata, pomidorek, jajeczko, chrzan i chlebek. Bardzo brakowało nam naszych rodzin ale dzięki zakorzenionym w nas tradycjach urządziliśmy sobie sami nasze małe Święta. Tym razem mieliśmy mało czasu na kontemplowanie śniadania bo chcieliśmy zdążyć na 9:00 rano na mszę do miejscowości Ward. Spakowaliśmy wiec po kawałku każdego z mazurków i pisanki i wybiegliśmy z domu. Oczywiście do kościoła spóźniliśmy się 10 minut i normalnie weszlibyśmy nie zauważeni, ale tutaj kościoły są tak małe, a wspólnoty jeszcze mniejsze, że wzbudziliśmy ogóle zainteresowanie wszystkich obecnych. Jeszcze większy był dla nas szok jak się okazało że msza trwała 25 minut i nie prowadził jej ksiądz tylko starszy parafianin. Po mszy spotkaliśmy się z Kate i pojechaliśmy wspólnie na jej farmę, bo obiecała nas oprowadzić po włościach, ale wcześniej wypiliśmy herbatę i daliśmy mazurki do spróbowania. Wycieczkę po farmie, liczącej ponad 5 tysięcy hektarów zaczęliśmy od wgramolenia się na pakę Toyoty Land Cruiser z 1983r. Siedząc i stojąc zachwycaliśmy się przepięknymi widokami, które wyłaniały się zza każdej górki. Udało nam się nakarmić wielkie byki rasy Angus, które notabene lądują później w McDolaldzie pod postacią kanapki McAngus. Jednak to nie byki są tu dominującym zwierzęciem, tylko owce rasy Merynos, których szczególną wełnę sprzedają do Włoch i Japonii. Kate pokazała nam także drzewa Manuka, posiadające liczne właściwości zdrowotne, dlatego też miód otrzymywany z ich kwiatów jest tutaj uważany za najlepszy, a tym samym najdroższy. Zupełnie przypadkiem Kate zapytała czy wybieramy się na finał polowania na dziki, po czym widząc nasze zdumione i zaciekawione miny zaprosiła nas na lunch i zaoferowała że możemy tam pojechać razem.

Coś co w naszym odczuciu miało być małą imprezą okazało się dużym lokalnym piknikiem. Główną atrakcją był konkurs na największego upolowanego dzika, bieg z dzikiem na plecach przez przeszkody, czy zawody w ryczeniu… co wy na to? Oczywiście nie mogło zabraknąć rozrywek i dla najmłodszych, które mogły z dumą prezentować upolowane przez siebie zające, bażanty i tchórzofretki, za co otrzymywały nagrody w postaci książeczki i loda na patyku. Dzieciaki mogły także wziąć udział w wyścigu, ale zamiast 40 kilogramowego dzika miały na pleckach dźwigać zająca. Mieliśmy tylko na chwilę wpaść i zobaczyć o co chodzi, ale zabawa była tak wspaniała, że spędziliśmy kilka godzin dopingując zmagające się z zającem trzylatki, oraz oglądając dorodne dzikie okazy powieszone na hakach w pięknym rzędzie. Jak widzicie może nie mają tu tak silnych tradycji świątecznych ale wrażeń na pewno nam nie brakowało przez te minione 2 dni… ciekawe co przyniesie jutro.

3 komentarze:

  1. Chciałem tylko stanąć w obronie Krysi, bo została ona nieco pominięta podczas opisu przygotowań świątecznych... Krysia nie tylko odmierzała proporcje ale i zrobiła spody do mazurków ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ups, jakoś tak wyszło niezamierzenie... Krysia oczywiście dzielnie wszystkie spody zagniatała i czuwała żeby nie spłonęły w szalonym piekarniku...

    OdpowiedzUsuń