Wszystkiego zobaczyć się nie da. Wiem, wiem, wiem. A może jednak się da?
Nasza podróż na północ przewrotnie zaczęła się od zwiedzania samego południa. Będąc już tutaj nie można było odpuścić wizyty w najbardziej wysuniętym na południu miejscu Nowej Zelandii. Po drodze zwiedziliśmy (choć to może za dużo powiedziane) Invercargill gdzie zobaczyliśmy najstarszy żyjący gatunek gadów, który nie zmienił się od 220 milionów lat – hatterie (tuateria). Udało nam się też zwiedzić ekspozycję dotyczącą Burta Munro, który pochodził z Invercargill i w jego rolę wcielił się Antony Hopkins w filmie „The World`s Fastest Indian”. Oczywiście był tam motor używany przy kręceniu filmu, który jest wierną repliką motoru na którym został ustanowiony rekord prędkości wynoszący 183,58 mph (295,44 km/h). Zanim pogoda się popsuła udało nam się zrobić zdjęcia na „turystycznym” końcu nowej Zelandii – półwyspie Bluff. Bluff to tak naprawdę duża miejscowość portowa poniżej Invercargill, słynąca z wyśmienitych ostryg. Tutaj także zaczyna się krajowa droga numer 1 biegnąca aż na samą północ do Picton skąd odpływają promy na północną wyspę.
Przed nami jeszcze były dwa punkty do zobaczenia przed zmrokiem – Slope Point oraz skamieniały las. O ile Slope Point, który jest faktycznym południowym końcem Nowej Zelandii jest dostępny zawsze bez względu na pogodę o tyle skamieniały las można oglądać tylko podczas odpływu i najlepiej za dnia. Na Slope Point po krótkim spacerze zrobiliśmy sobie oczywiście pamiątkowe zdjęcia dokumentujące nasze najbliższe położenie względem bieguna południowego (mieliśmy do niego 337 km bliżej niż do równika) i popędziliśmy żeby zdążyć zobaczyć las. Niestety jak już dojechaliśmy na miejsce było już za ciemno żeby przyglądać się pozostałościom po prehistorycznym lesie i oglądać żółtookie pingwiny. Trzeba było przełknąć gorycz i jechać do umówionego noclegu. Tutaj się dopiero zaczęło. Będąc jeszcze w Invercargill Ewa zadzwoniła na kemping i zarezerwowała nam domek. Ja byłem święcie przekonany, że numer który podałem jest numerem na kamping Hiltop i tam nas zaprowadził gps. Zanim udało nam się go znaleźć musieliśmy oczywiście pokluczyć po lokalnych drogach nadrabiając trochę drogi i tracąc coraz więcej czasu. Z wielką ulgą w końcu dojechaliśmy pod wskazany adres ciemną nocą po drodze spotykając na drodze krowę, kury, owce, sarnę i posuma. Jakie było nasze zdziwienie gdy okazało się, że nie ma dla nas żadnej rezerwacji i nikt nic nie wie o naszym telefonie. Po dłuższej analizie i ponownym telefonie pod wskazany numer okazało się, że nasz nocleg jest o jakieś 25 km dalej… To nie był mój dzień…. Tym bardziej, że rano przed samym wyjazdem z Athol próbowałem znaleźć kluczyki do domku i samochodu i oczywiście nie udało mi się tym bardziej, że samochód był już całkowicie zapakowany i trzeba byłoby wszystko znowu wyciągać i ponownie układać. Ostatni dzień marca należy wymazać z pamięci :o)
Dalej miało być już tylko lepiej. G…. prawda :o) Wstaliśmy pełni optymizmu po wieczornym seansie terapeutycznym, który nas oczyścił ze złych emocji i pojechaliśmy zwiedzać Cathedral Caves. Są to 30 metrowe jaskinie nad brzegiem morza, które można zwiedzać tylko podczas odpływu, bo wtedy jest do nich dostęp. Z informacji podanych w gazecie oraz przewodniku wstęp miał być możliwy między 7 a 10 rano. Niestety nie był. Nie wiedzieć czemu brama prowadząca na plażę była zamknięta. Czyżby kolejny czarny dzień? Trochę podcięło nam to skrzydła ale trzeba było jechać dalej i korzystać z poprawiającej się pogody. Na szczęście udało nam się zrealizować kolejne punkty naszej wycieczki i dzięki temu mamy zdjęcia :o) przy wodospadach McLeans oraz przy Jacks Blowhole. Wodospady wiadomo jak wyglądają natomiast co to jest ten Jacks Blowhole? Sami do końca nie wiedzieliśmy. Po półgodzinnym spacerze ze stromymi podejściami i zejściami naszym oczom ukazała się wielka dziura w ziemi. Wow, nie? :o) A teraz sedno całej sprawy. Jacks Blowhole znajduje się 200 metrów od linii brzegowej i ma wymiary 144 m długości na 68 m szerokości oraz sięga 58 metrów w dół. Jest połączone z linią brzegową siecią jaskiń co powoduje, że będąc w głębi lądu i patrząc w dół widzimy wodę morską i fale, które wpływają i rozbijają się o strome ściany. Wspaniałe wrażenie szczególnie po zaskakująco długiej trasie jaką trzeba pokonać aby dojść z parkingu. Żeby móc opuścić samo południe Nowej Zelandii bez wyrzutów sumienia, musieliśmy jeszcze pojechać na Nugget Point. Po drodze zatrzymaliśmy się na plaży gdzie znajduję się kolonia pingwinów żółtookich oraz punkt obserwacyjny. Jednak bez lornetek udało nam się ujrzeć jednego tylko pingwina, tym bardziej że byliśmy trochę za wcześnie. Pingwiny wychodzą z wody do swoich gniazd przeważnie na 2-3 godziny przed zachodem słońca. Ale jak to mówią, lepszy jeden pingwin na plaży niż stado w wodzie. Po dotarciu na Nugget Point musieliśmy się trochę wzajemnie motywować i wykrzesać resztki sił na kolejny dłuższy spacer. W podjęciu decyzji nie pomagała iście nowozelandzka pogoda – na zmianę prażyło słońce albo padał deszcz. Jednak warto było. Latarnia morska na wschodnim cyplu Nowej Zelandii i widok na Pacyfik we wspaniały sposób podsumowały naszą wizytę na południu. Teraz już z każdym kilometrem będziemy bliżej domu.
eej, a jaki to seans terapeutyczny oczyszczajacy ze zlych emocji byl?
OdpowiedzUsuńbrzmi dobrze!