poniedziałek, 5 listopada 2012

Toledo i wiatraki Don Kichota.


W poniedziałek mieliśmy jechać najpierw zobaczyć Escorial, potężny zespół pałacowy 60 km od Madrytu ale okazało się że jest nieczynny w ten dzień. W takim wypadku mogliśmy zostać jeszcze przez kilka godzin w stolicy Hiszpanii zanim przeniesiemy się do Toledo. Od rana była natomiast otwarta dla zwiedzających największa arena do corridy w Europie a trzecia na świecie – Plaza De Torros więc pojechaliśmy tam zaraz po wymeldowaniu z hotelu. Oprócz coniedzielnych walk z bykami odbywają się tu czasem koncerty i nawet mecze tenisowe. Zasady corridy są dosyć skomplikowane i chociaż głównym celem jest zabicie byka, to można doszukać się elementów sztuki w tej formie sportu. W Hiszpanii od kilku lat trwa gorliwa dyskusja na temat całkowitego zakazu corridy bo jest ona przez wielu (i słusznie) uważana za barbarzyństwo. Byki, które wkraczają na arenę zostają okaleczone przecięciem mięśni karku, przez pikadorów tak aby nie mogły unosić wysoko głowy. W końcowej fazie pokazu wkracza matador, który ma ograniczony czas na zadanie śmiertelnego pchnięcia tak aby zwierzę cierpiało jak najkrócej. Gdy ta sztuka mu się uda może dostąpić zaszczytu wyjścia przez główną bramę Plaza de Torros na plac gdzie oczekuje go wiwatujący tłum. Jak każdy sport, jeśli tak można to nazwać, tak i corrida ma swoich bohaterów, którzy wpisali się w historię. Jednym z najwybitniejszych był Manolete, który kilkukrotnie wychodził przez główną bramę. Zginął on na skutek zranienia w udo podczas jednej z walk. W niektórych krajach (jak np. w Portugalii) także istnieje tradycja corridy ale nie kończy ona się śmiercią byka. Jest to raczej forma sztuki pokazująca jaką kontrolę nad dzikim zwierzęciem może mieć człowiek. Z drugiej strony walki z bykami są nieodzownym elementem kultury i tradycji Hiszpanii i na pewno nie jesteśmy w stanie obiektywnie ocenić  jej słuszności.

Po zwiedzeniu Plaza del Torros przyszedł czas na drugą arenę na której odbywają się mniej krwawe ale równie tłumnie oglądane walki. Pojechaliśmy pod stadion Santiago Bernabeu na którym mecze rozgrywa Real Madryt. Nie weszliśmy do środka bo trzeba było się kierować powoli w stronę Toledo a pamiętając ile czasu zajęło nam zwiedzenie Camp Nou obejrzeliśmy stadion z zewnątrz i wstąpiliśmy do oficjalnego sklepu z pamiątkami. Pogoda dalej dopisywała i niespełna godzinna podróż do miasta El Greco przebiegła bardzo przyjemnie. Szybko zameldowaliśmy się w hotelu, nakarmiliśmy Filipa i ruszyliśmy zwiedzać to podobno niezwykłe miejsce. Trafiliśmy na plac Zocodover, który okazuje się sercem miasta. Nie udało nam się znaleźć co prawda informacji turystycznej ale w hotelu dostaliśmy mapę więc nie było trudno sobie poradzić. Z czego słynie Toledo? Oczywiście z katedry :o) Ale ta katedra jest naprawdę niesamowita. Każda , którą do tej pory widzieliśmy robiła wrażenie i na szczęście zwiedzaliśmy je w dobrej kolejności bo tą największą widzieliśmy na końcu. Gdybyśmy zaczęli od katedry w Toledo, każda następna nie byłaby już niczym specjalnym. Kupując bilety została nam godzina i myśleliśmy, że to wystarczająca ilość czasu a jednak ostatnie 10 minut niemal biegaliśmy żeby jeszcze zobaczyć pozostałe miejsca zaznaczone jako warte uwagi. O odsłuchiwaniu pełnych informacji z audio-przewodnika nie było już mowy. Przepych i ogrom tego kościoła jest niesamowity. Oczywiście głównym miejscem jest ołtarz, który powstawał przez sześć lat po wodzą wybitnych rzeźbiarzy. Ale równie misternie jest wykonany chór katedralny ze bogato zdobionymi stelami. Większość dzieł ElGreco, Velzaqueza, Goi czy Tycjana znajdziemy za to w zakrystii. Jest też słynny barokowy ołtarz (a konkretnie nastawa ołtarzowa) - El Transparente. Znajduje się on na tyle głównej nastawy ołtarzowej i przez swoją konstrukcję pozwala na oświetlenie tabernakulum światłem wpadającym przez górne okno.

Gdy już musieliśmy opuścić katedrę wybraliśmy się na wieczorny spacer uliczkami Toledo. Warto poczekać aż turyści opuszczą miasto żeby spokojnie delektować się jego pięknem. Labirynty uliczek, które prowadzą stromo w górę żeby zaraz potem kaskadowo schodzić w dół oraz malownicze przesmyki wciągają jak narkotyk. Cały czas chciałoby się zobaczyć co jest za rogiem, co będzie na szczycie uliczki. Przez to można łatwo się pogubić. I gdyby nie gps w komórce kilka razy mielibysmy problem z odnalezieniem samochodu. Za każdym razem jak gdzieś zaparkowaliśmy oznaczałem to miejsce w nawigacji, żeby potem bez problemu można było wrócić. Na kolację chcieliśmy zjeść tradycyjną hiszpańską paelle i zawierzyliśmy i tym razem przewodnikowi. O ile w przypadku śniadania w Madrycie nie zawiedliśmy się to miejsce wskazane w Toledo nie spełniło pokładanych w nim nadziei. Owszem było smacznie, trochę klimatycznie bo dostaliśmy jeden talerz paelli z dwoma małymi widelcami oraz dwa piwa w zwykłych szklankach jak do herbaty :o) Nie pozostało nic innego jak szybko zjeść i ruszyć dalej zwiedzać. Okazało się, że zużyliśmy a właściwie Filip zużył cały zapas pieluch jaki mieliśmy w wózku i trzeba było szukać samochodu. Chwilę nam to zajęło ale jak już to co miało być zmienione, zostało zmienione a noc jeszcze była młoda postanowiliśmy przejechać na drugą końcówkę starego miasta i tam jeszcze chwilę się poszwędać. Kierowaliśmy się intuicją i dzięki temu trafiliśmy w miejsca w które nie przyszło by mi do głowy, że można wjechać. Tylko dzięki uprzejmości lokalnej pary, która poradziła nam żeby jednak jechać prosto (a już włączyłem wsteczny bieg) tylko złożyć lusterka bo się nie zmieścimy między kamieniczkami przekonałem się, że to jest „normalna” przejezdna droga. Małą namiastkę tego jak wyglądała nasza jazda można obejrzeć na poniższym filmiku:



Jak już nacieszyliśmy się (głównie ja :o) ) tą przejażdżką udało nam się jeszcze gdzieś na końcu ślepej uliczki wcisnąć naszą Corsę i poszliśmy jeszcze spacerować. Naprawdę miasta nocą pokazują swoje drugie oblicza. W przypadku Toledo to było to lepsze oblicze :o) Nie dziwię się już czemu wiele osób twierdzi, że jeśli ktoś miałby przyjechać do Hiszpanii tylko na jeden dzień to powinien wybrać się do Toledo.  

Wtorek zaskoczył nas pogodą. Niestety negatywnie. Trzy dni były pełne słońca i niebieskiego nieba. A tutaj odsłaniamy zasłony, żeby zobaczyć panoramę starego miasta jaka się rozpościerała jeszcze wczoraj z naszego okna a tu mgła, deszcz i wilgoć. Trochę to podcięło nam skrzydła bo kto to widział, żeby w ciągu jednej nocy tam zmieniła się pogoda? Nie ma jednak co narzekać bo i tak pogoda do tej pory była dla nas bardzo łaskawa. Zjedliśmy śniadanie i wymeldowaliśmy się z hotelu żeby jeszcze ambitnie ruszyć coś pozwiedzać. Odpuściliśmy jednak chodzenie i podjeżdżaliśmy wszędzie samochodem, Ewa z Filipem wysiadała a ja jechałem najpierw szukać miejsca do zaparkowania a potem miejsca gdzie ich zostawiłem :o) Trochę przy tym zmokłem ale udało nam się jeszcze odwiedzić kilka miejsc. Cały czas przed nami było 450 km drogi powrotnej ale nic nas nie goniło więc jeszcze poszliśmy kupić jakieś pamiątki czy spróbować marcepanów z których Toledo również słynie. Przed wyjazdem chcieliśmy jeszcze kupić sobie pyszne kanapki z szynką jamon serrano, które wczoraj jedliśmy spacerując po mieście ale nie udało nam się znaleźć tego miejsca… Im ardziej oddalaliśmy się od Toledo tym mniejszy był deszcz i gdzieniegdzie pojawiało się słońca. Po drodze chcieliśmy jeszcze zobaczyć słynne wiatraki w Consuegra z którymi walczył Don Kichot (czy Quixote według oryginalnej pisowni) i wizja zwiedzania bez deszczu była bardzo optymistyczna. Okazało się, że w Consuerze jest jeszcze zamek a właściwie w dużej mierze pozostałości po nim. Jednak wart był zobaczenia. Szczególnie że byliśmy jedynymi osobami, które go zwiedzały. Pani bileterka bardzo się ucieszyła na nasz widok a właściwie Filipa i po hiszpańsku wytłumaczyła gdzie mamy iść (bardzo ciężko znaleźć kogoś mówiącego po angielsku). Deszczowa pogoda ma jednak swoje plusy bo dzięki niej można zobaczyć przepiękną tęczę i ten widok zrekompensował cały brzydki dzień. Consuegra to typowa miejscowość w środku Hiszpanii i gdy przez nią przejeżdżaliśmy wyglądała na wymarłą. Albo to kwestia pory siesty albo tego, że to już nie był szczyt sezonu i ludzie zajmowali się swoimi sprawami nie licząc już na duży ruch. Nie udało nam się przez to znaleźć miejsca na obiad więc trzeba się było ratować restauracjami przy autostradach. Tamtejsza ogromna kanapka z szynką jamon serrano i talerz frytek spowodował, że o kolacji już nawet nie mieliśmy siły myśleć. Najchętniej położył bym się i oddał błogiemu lenistwu ale przed nami były jeszcze prawie 3 godziny drogi. Filip przy okazji postoju też zjadł swoją kaszkę więc w dalszej drodze szczęściarz poszedł spać i nawet nie zauważył jak już byliśmy z powrotem w Torrevieja. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz