
Piątek weekendu początek… a my zamiast na imprezę to w drogę! Zdecydowaliśmy się jechać zachodnim wybrzeżem, ponieważ tu jest znacznie mniej miejsc do zatrzymywania się, czyli szybciej dotrzemy do Queenstown, gdzie czekają już na nas farmerzy :) Po drodze zrobiliśmy jednak kilka przystanków. Znaleźliśmy w przewodnikach, że będziemy przejeżdżać obok najdłuższego zwieszonego mostu w Nowej Zelandii, więc oczywiście nie może i nas tam zabraknąć. Ja trochę byłam sceptycznie nastawiona do tego pomysłu, ale ostatecznie się zgodziłam pomimo mojego lęku przed takimi budowlami. Okazało się, że most ma długość około 100 m i wiedzie do „parku” z rozrywkami takimi jak przejażdżka Jetboatem po rwącej rzece, spuszczenie na linie wzdłuż mostu (w kilku różnych wariantach), spacer po lasach deszczowych z podziwianiem dzikiej fauny i flory. Skorzystaliśmy jednak tylko ze spaceru, bo ceny pozostałych atrakcji były jak to zwykle bywa w takich miejscach nieadekwatne do ich atrakcyjności. Ku mojemu zaskoczeniu most był prawie nieruchomy i tak obudowany, że w ogóle nie bałam się po nim przejść. Odziwo Krysie troszkę zmroziło ale i tak dzielnie wszyscy przeszliśmy po nim. Spacer zajął nam ze 2 godziny bo trzeba było się troszkę przedzierać przez dzikie gąszcze, ale naprawdę warto było.
W drodze do wybranego przez nas miasteczka na nocleg,pogoda popsuła się na dobre i jak już zajechaliśmy na miejsce postanowiliśmy nie rozkładać namiotu tylko wynająć domek kampingowy. Ostatecznie okazało się to dobrym pomysłem bo padało prawie całą noc, a w domku siedzieliśmy wygodnie, popijając drinka, jedząc kolację i oglądając do późna TV :)
Sobotni poranek na szczęście był suchy choć mało słoneczny. Przed dalszą drogą skoczyliśmy jeszcze na szybkie oglądanie fok w pobliżu Westport, które leniwie wylegiwały się na skałach pilnując swoich młodych… Dalsza droga na południe ciągnęła się malowniczo wzdłuż wybrzeża. Jechaliśmy w milczeniu zapatrzeni z jednej strony na morskie fale rozbryzgujące się na skalnych urwiskach i z drugiej na góry. Nic dziwnego, że właśnie ta droga została okrzyknięta najpiękniejszą (według przewodnika Lonley Planet), widoki naprawdę powalały… Tuż przy drodze jeszcze jedna atrakcja turystyczna – Pancake Rocks, czyli skały naleśnikowe :) Słońce, deszcz, silny wiatr i morze utworzyły to przedziwne miejsce, gdzie nadbrzeżne skały wyglądają tak jak stosy poukładanych naleśników. Nowozelandczycy mają wspaniałą przypadłość umożliwiania każdemu podziwiania ich wspaniałej przyrody, dlatego każde niezwykłe miejsce utworzone przez Matkę Naturę można podziwiać ze specjalnie przygotowanych platform i ścieżek. I tak właśnie też jest w przypadku tych skał. Każde miejsce jest dodatkowo opisane na specjalnych tablicach informacyjnych, które zawsze staramy się sfotografować, żeby tłumaczyć potem wszystko na spokojnie. Popołudnie nieubłagalnie zagląda w nasze lusterka, a my wciąż za daleko od celu, a tuż przed nami Hokitika – małe miasteczko słynące z największych w pobliżu złóż zielonego jadeitu (maori : pomanau). Zwiedzanie odbyło się jednak w ekspresowym tempie, gdyż bardziej ciekawiły nas pobliskie lodowce (Franc Josef i Fox), niż zielone wisiorki. Najpierw lodowiec Franciszka Józefa i spacer pod sam jego jęzor. Pomimo, iż nawet nie wspinaliśmy się na niego i tak trzeba było mieć ciepłe kurtki, bo chłodem od niego mocno powiewało :) Po raz pierwszy w życiu mogłam oglądać lodowiec, choć w Austrii takie też są, ale jak widać czasem trzeba przejechać cały świat żeby zachwycać się czymś co możesz mieć na wyciągnięcie ręki ale wciąż ci do tego za daleko… Jak się okazało to był nasz „poczwórny” pierwszy raz Dzisiejszy dzień wyciągnął z nas sporo energii i zrobiliśmy się bardzo głodni. Na szczęście znaleźliśmy kemping niedaleko Lodowca Fox i to w dodatku darmowy, a w miasteczku przylodowcowym sklep – niestety już zamknięty. Na kolejne nasze szczęście w tejże małej mieścinie były dwie spore restauracje, więc wygodnie usiedliśmy przy stole i zamówiliśmy pizzę z frytkami. Trochę długo musieliśmy na nią czekać, a słońce w między czasie powoli chowało się za szczytami Alp Południowych. Wszystko było by pięknie gdyby nie fakt, że jeszcze nie dotarliśmy na ten kamping i nie rozłożyliśmy namiotu, a tu dziewiąta się zbliża. Zapłaciliśmy szybko i pojechaliśmy szukać tego kampingu. Droga nie była najlepsza, szutrowa, wąska, w samym środku lasu a w dodatku było już ciemno. Po 20 minutach dojechaliśmy do małej polanki tuż nad brzegiem morza, na której miało być 9 miejsc namiotowych a tu dookoła mnóstwo samochodów, w których ludzie się już powoli do spania szykowali, ze 3 malutkie namioty gdzieś pod drzewami rozbite i jedno dogasające ognisko. Hmm, no cóż, wybraliśmy sobie miejsce i zaczęliśmy się rozkładać z betami. Jak jeden Francuz zobaczył co próbujemy postawić wszelkimi siłami walcząc z wiatrem, zaśmiał się że przywieźliśmy nie namiot tylko „fuckin’ Castle” (czyt. wielki zamek) :o) Tym razem pobiliśmy rekord w rozkładaniu naszego „zamku”- 2 godziny! Chłopaki siłowali się żeby przywiązać go linkami do drzewa bo namiot tańczył pod dyktando wiatru. Udało się, nie odlecieliśmy w nocy.
Porankiem wczesnym udało nam się wyjechać, tylko dlatego że nie jedliśmy śniadania (bo nie było gdzie), nie braliśmy pryszniców (bo nie było pryszniców) i kawy też nie piliśmy bo nie było w czym wody zagotować… dobrze że chociaż siusiu było gdzie zrobić :o) Całą niedzielę jechaliśmy zatrzymując się tylko na szybkie śniadanie (koło południa) i rozprostowanie kości w Queenstown, do którego dojechaliśmy około 17:30. Ignacy informował na bieżąco Kylie gdzie jesteśmy, a ona nam pisała jak dalej jechać. Im bliżej byliśmy miasteczka Athol, tym bardziej każdy się denerwował. Kuba już ze stresu wiercił się na siedzeniu i co sekundę sprawdzał jak daleko jeszcze….10km….5km...2km…. 100m i jesteśmy na umówionym miejscu pod strażą pożarną. Przedyskutowaliśmy jeszcze w drodze, że jak domek wiejski okaże się stodołą to wiejemy :o) Kylie przyjechała kilka minut po nas i od razu poprowadziła do naszego nowego domku… Tuż za zakrętem pierwszą rzeczą, która ukazała się naszym oczom była szopa na siano, więc wszyscy jak nagle zaklęliśmy głośno, ale zaraz potem wyłonił się faktycznie wiejski mały domeczek. Uff. Kylie wysiadła, przywitała się z nami, zaproponowała mały odpoczynek zanim przyjedziemy do nich na kolację. Dopiero teraz udało nam się porządnie wyszorować pod prysznicem po całym dniu drogi. Niestety nie można było się za długo moczyć bo jedzenie stygnie… Zmęczeni ale bardzo ciekawi naszych gospodarzy zjawiliśmy się na kolacji tuż po siódmej. Kylie, Robert i ich syn Duncan mieszkają w ślicznie położonym małym domku na wzgórzu i zajmują się swoją 60 akrową farmą, na której hodują różne zwierzęta – byki, świnki, kury, gęsi, owce, jelenie kanadyjskie, a do tego mają 7 psów pasterskich i 2 domowe koty :o) Kolacja była pyszna i bardzo duża, więc najedliśmy się po uszy (odkąd opuściliśmy Wellington to była pierwsza tak syta kolacja). Siedzieliśmy u nich chyba do północy rozmawiając o wszystkim i pijąc piwko.