Dzisiaj mija tydzień odkąd jesteśmy na farmie. Pomimo, że jesteśmy w malutkiej miejscowości Athol (80 mieszkańców), która wydaje się senna to dzisiaj dopiero mamy chwilę czasu, żeby odsapnąć i złapać oddech. Ja staram się wykorzystać ten czas aby nadrobić zaległości blogowe. Jak już zapewne większość z Was wie, jesteśmy na farmie u przesympatycznej pary – Kylie i Roberta wraz z ich 3 letnim synem Duncanem. Kontakt udało nam się złapać poprzez stronę helpx gdzie ogłaszają się farmy potrzebujące wolontariuszy do pomocy a w zamian oferujące wyżywienie i zakwaterowanie. Tak jest i w naszym przypadku. Mamy do dyspozycji własny domek z dwiema sypialniami, kuchnią, łazienką i salonem. Obok było nawet jacuzzi ale zdążyliśmy je już przewieźć do domu Kylie :( Śniadania przygotowujemy sobie samodzielnie a lunch i obiad (a właściwie kolację) jemy wraz z nimi u nich w domu i raczej nie dane nam będzie schudnąć…
Przez pierwsze dni zapoznawaliśmy się z całą farmą i naszymi obowiązkami. W poniedziałek Kylie i Robert zabrali nas na małą wycieczką po swojej farmie. Wsiedliśmy w dwa samochody 4x4 i pojechaliśmy na wzgórze dziką drogą. Robert zabrał ze sobą swoje psy, które wozi w klatce na pickupie. Większość terenu po którym jeździliśmy to pastwiska dla krów i owiec, podzielone ogrodzeniami pod napięciem. Po dotarciu na szczyt ukazał nam się piękny górzysty krajobraz przecięty rzeką w dolinie. Kontemplacji pięknych okoliczności przyrody przeszkodziły potworne wrzaski Roberta, który stał i darł się (tak darł się, nie krzyczał) na psy które wypuścił z klatki. Psów koło niego nie było więc wszyscy pomyśleliśmy że pouciekały wykorzystując okazję co trochę popsułoby wycieczkę. Ja dodatkowo myślałem, że może psy poleciały wzdłuż bardzo stromego zbocza w dół i mogą tam pospadać i połamać łapy… Okazało się, że wrzaski Roberta były zamierzone, psy pobiegły tam gdzie miały pobiec i wykonują tylko swoją pracę – zaganiają krowy. Chwilę mi zajęło aby dojrzeć gdzie są krowy, a co dopiero biegające wokół nich psy. Robert stał na przeciwległym zboczu i kierował gwizdami i komendami wskazując kierunek, w którym krowy mają być przegonione.
W poniedziałek udało nam się także trochę popracować fizycznie przy zakopywaniu instalacji wodociągowej. Czyli musieliśmy zakopać rów, który powstał przy podpinaniu wody ze studni do naszego domu. Po południu zostaliśmy zaproszeni do lokalnego baru, który pełni także rolę sklepu gdzie poznaliśmy właścicielkę Caroll. W tym też barze możemy korzystać z Internetu komunikując się z resztą świata. Bar nosi nazwę LazyBones i ma świetny wystrój - został w zaaranżowany ze starego garażu. Można tam zjeść śniadanie oraz lunch, kupić napoje oraz różne artykuły spożywcze a także zabawki oraz wełniane skarpety :)
We wtorek spędziliśmy dzień na przenoszeniu jacuzzi spod naszego domku do domu Kylie i Roberta. Nie było to proste biorąc pod uwagę wymiary i ciężar odpowiednio jacuzzi jak i podestu na którym ono stało. Operacja udała się połowicznie ponieważ bez szkód przewieźliśmy jacuzzi ale jeszcze nie zostało ono zamontowane w odpowiednim miejscu bo ciągle nie jest ono ustalone. Wieczorem po obiedzie gospodarze zaproponowali nam wódkę na lepsze trawienie. W ogóle przed naszym przyjazdem zrobili wywiad środowiskowy w Internecie i dowiedzieli się, że naszym narodowym napojem jest właśnie wódka w związku z czym ją zakupili. My w zamian zaproponowaliśmy różne warianty jej spożywania i podaliśmy w formie shotów z cytryną oraz wściekłych psów, które stały się przebojem. W planach mamy jeszcze zrobienie kamikaze ale bardzo ciężko o składniki w naszej okolicy. W trakcie imprezy zobowiązaliśmy się z Ignacem do pomocy Robertowi przy strzyżeniu owiec. Początkowo zarzekaliśmy się, że będziemy o godzinie 06:00 (sic!) po czym stopniowo zmieniła się ona w godzinę 07:00 a docelowo udało nam się dotrzeć już przed 08:30… Strzyżenie to strasznie ciężka robota. Owoce ważą około 70 kg i trzeba każdą jedną sztukę chwycić i przewrócić na grzbiet podnosząc za przednie łapy po czym wyciągnąć z zagrody. Patrząc z boku wydawało się to proste więc bez większych oporów wyraziliśmy chęć spróbowania. Ignac walczył z 3 owcami a mnie przypadła tylko jedna ale i to wystarczyło żeby postrzyknęło mnie coś pod łopatką a Ignac nabawił się kontuzji lewej ręki. No miastowe chłopaki z nas :) Krótka chwila wolnego po lunchu została spożytkowana przez nas na sen, którego było zdecydowanie za mało poprzedniej nocy. Po południu Kylie zabrała nas na wycieczkę do swojej pracy i poznaliśmy przy okazji jej szefową. Jakbyśmy byli zainteresowani to możemy polecieć helikopterem nad Milford Sound i dostać zniżkę ale chyba nie skorzystamy bo cena wyjściowa to 1300 $ od osoby więc zniżka musiałaby być naprawdę niezła. W między czasie Robert pomagał przy załadunku owiec na ciężarówkę która przyjechała. Jak się potem okazało jedna z owiec podczas skakania z rampy niefortunnie upadła i uszkodziła sobie kręgosłup. Jako, że za taką sztukę nie można dostać pieniędzy, Robert zabrał ją i postanowił poczekać czy może stan owcy się polepszy. Po naszym powrocie owca dalej się nie podnosiła więc zapadła decyzja o jej zabiciu. Mogliśmy oczywiście uczestniczyć w całym procederze i na własne oczy zobaczyć jak wygląda krok po kroku przygotowanie mięsa. Dziewczyny powiedziały pas a my z Ignacem nie bez obaw ale jednak zdecydowaliśmy się na uczestnictwo. Poniżej postaram się opisać z większymi szczegółami jak to przebiegało więc jak ktoś jest bardziej wrażliwy niech sobie przeskoczy ten fragment.
.
.
.
Na początku Robert poderżnął gardło owcy i jednym ruchem złamał jej kark. Następnie należy poczekać aż krew się wyleje i przestanie pracować serce oraz płuca. Jest to dla mnie najgorszy moment bo widać jeszcze nerwowe odruchy kończyn i słychać jak powietrze jest zasysane do płuc. Potem zaczyna się oskórowanie. Najpierw nacina się skórę przy kończynach a następnie podwiesza owcę do góry nogami za tylne kończyny. Delikatnie odcina się skórę od powięzi zaczynając od tylnej części powoli schodząc w dół a następnie gołą rękę wsuwa się w okolicy brzucha i dojeżdża do kręgosłupa kontynuując odrywanie skóry. Gdy już cała skóra jest zdjęta z owcy następuje czas usunięcia organów w wnętrza jamy brzusznej. Trzeba delikatnie naciąć powłokę brzuszną w okolicy pęcherza uważając aby go nie przekłuć i rozciąć pionowo w dół. Teraz mamy swobodny dostęp do wszystkich organów, które należy usunąć. Przy okazji mieliśmy lekcję anatomii, oglądając jelito cienkie, serce, płuca i żołądek wypełniony na wpół strawioną trawą. Owca jest już praktycznie gotowa. Należy ją zostawić w takim stanie żeby trochę wystygła i żeby można było potem łatwiej usunąć tłuszcz. Cała ta operacja nie należy do najprzyjemniejszych ale muszę przyznać, iż myślałem że ciężej będzie na to wszystko patrzeć.
.
.
.
W czwartek poznaliśmy nasze jedno z głównych zadań z którymi mamy się zmierzyć. Jest to uprzątnięcie działki tak żeby można ją było przygotować na pastwisko. Na tej działce jest wszystko. Od starych maszyn i części zakopanych w ziemi, po walące się ogrodzenia i 2 stare domy z około 1930 roku. Uprzątnięcie polega na selekcji rzeczy niepotrzebnych, które należy wyrzucić oraz rzeczy które można wykorzystać przy budowaniu ogrodzenia. Zatem Robert przy pomocy najpierw dużej koparki, a potem traktora wyrywał stare słupy ogrodzeniowe oraz pnie drzew, a my z Ignacem jeździliśmy quadem z przyczepką i pakowaliśmy na nią rzeczy. Nowa Zelandia przeważnie kojarzy się z dużym naciskiem na ekologię i dbałością o środowisko, segregacją śmieci. Często tak jest aczkolwiek coraz częściej się przekonujemy, że nie do końca. Na farmach utylizacja odpadów polega na wykopaniu jednej dużej dziury do której wrzuca się wszystko, dosłownie. Poprzez niepotrzebne drzewo, plastikowe kanistry, stare meble, zużyte opony, metalowe elementy maszyn po padnięte zwierzęta. Następnie taką piękną mieszankę różnych rzeczy się podpala. I w ten sposób jest miejsce na kolejne rzeczy. To co się nie spali zakopuje się i w sąsiedztwie kopie się nową dziurę na śmieci. I gdzie ta ekologia?
Po południu wyrwaliśmy się na 1,5 godziny aby podjechać do sąsiedniego miasteczka zatankować samochód oraz zrobić zakupy na urodzinowe przyjęcie dla Kylie. W planach mieliśmy przygotowanie kamikadze ale niestety w sklepie było tylko piwo i wino. Co ciekawe, społeczność tutaj jest tak mała, że przy wejściu do sklepu była wywieszona tablica z informacją kto ma dzisiaj urodziny…
Im bliżej końca tygodnia tym bardziej odczuwaliśmy z Ignacem potrzebę przyspieszenia prac które były w naszej kwestii. Niby wstajemy wcześnie i o 9 już jesteśmy gotowi do pracy ale zaraz jak przyjedziemy do Roberta i Kylie to jeszcze musimy wypić kawę, którą zawsze proponują i chwilę posiedzieć. W związku z czym realnie o 10 faktycznie zaczynamy coś robić ale najpóźniej o 13 jest lunch więc znowu wszystko przerywamy i wracamy do domu coś zjeść. Lunch jest w formie obiadu i zawsze jest jakieś mięso. Po takim posiłku nie da się od razu zerwać i wrócić do pracy więc znowu trochę czas ucieka a nas zaczyna nosić, że nie widać efektów naszej pracy. W piątek udało nam się trochę wcześniej zacząć a dodatkowo piękna pogoda umożliwiła nam zrobić duży postęp w pracach porządkowych. Na tyle się zmęczyliśmy, że przed wpół do dwunastej już myśleliśmy o przerwie i lunchu. Po południu czekała nas wycieczka do miasteczka Gore oddalonego od Athol o około 80 km po sofę, którą zakupiła Kylie do naszego domku. Całą drogę rozmawialiśmy o różnicach między Polską a Nową Zelandią a podczas powrotu z sofą na przyczepie natknęliśmy się na tira wiozącego jacht. Potężny jacht. Na tyle wielki, że zajmował dwa pasy jezdni i kilkaset metrów przed nim jechał pilot nakazujący się zatrzymanie nadjeżdżającym pojazdom. Na szczęście kolumna zjeżdżała czasem na pobocze aby przepuścić tworzący się za nim korek. 30 km odcinek drogi, który my pokonaliśmy w około 20 minut, tir z jachtem jechał przez 2 godziny bo już ok. 19:00 pojawił się w Athol wzbudzając powszechne zainteresowanie. Wyłączyli nam przy okazji prąd bo musieli podnosić linie energetyczne, żeby łódka się zmieściła.
no no, ciekawie się to wszystko czyta. ;)
OdpowiedzUsuńjestem pewna, że tata będzie chciał coś więcej usłyszeć o wzmiankowanym jachcie...
ale super zdjecia!!!! tecza, widoki... i iGnacy!!! :D
OdpowiedzUsuńno tak... niestety przeczytalam historie biednej owieczki :(
OdpowiedzUsuńNiesamowite jest to ze mozecie zakosztowac totalnie innego zycia! Juz wiem ze Ty z Ignacem jak prawdziwi farmerzy (KOWBOJE:o)!) strzyzecie owce, zaganiacie bydlo, kopiecie rowy, ogarniacie pastwiska... No ale co robia dzieczyny, bo chyba nie to co Wy...!?!?!
Aha! i bardzo ciesze sie ze godnie reprezentujecie Polske... pomysl z podaniem wsieklych psow - genialny! :D
taki jacht to, Cichy, bys chcial, no nie? :)
OdpowiedzUsuńopis zabijania owieczki przypomnial mi, jak to w gorach w gospodarstwie moich wujkow i cioc, uczestniczylam w swiniobiciach... o jaaa... to sa doswiadczenia, ktore zmieniaja czlowieka!
sciski