wtorek, 22 lutego 2011

U "kanapowców"












Po skoku poziom adrenaliny utrzymywał się jeszcze długo na wysokim poziomie. Cały czas w post-euforii spoglądaliśmy to na siebie, to na zakupione zdjęcia, nie mogąc uwierzyć że naprawdę to zrobiliśmy. No ale w końcu mamy dowód, niezaprzeczalny.
Dzisiaj nocujemy u pierwszego „kanapowca”- 35-letniego Nathana, w miejscowości o nazwie Otematata. Z pomocą naszego super gps’a udało nam się bezbłędnie znaleźć jego dom, który na pierwszy rzut oka wyglądał zupełnie zwyczajnie, w ciemno szarym kolorze, ogródek jeszcze nie urządzony, garaż… czyli typowy dom. Dopiero jak weszliśmy do środka to mnie trochę wmurowało. Dom ma 4 dość duże sypialnie, a w każdej podwójne wielkie łóżko, duży salon z kuchnią z wyjściem na drewniany taras, łazienkę… a za domem niewielki ogródek warzywny, zaopatrujący gospodarzy w świeżutkie warzywa. Właśnie tego typu dom bym chciała, duży, jasny i przestronny, powierzchnia do sprzątania mnie trochę przeraża ale co tam, taki właśnie chcę mieć. Nathan z kolei mieszka w nim ze swoją dziewczyną… hmm jak to opisać… no śmieszni ludzie. Po pierwsze jak do nich przyjechaliśmy to byli troszkę w „zielonym” humorze :o) bardzo sympatycznie się rozmawiało choć czasem zapadała krępująca cisza. Okazało się, że Hanna jest studentką masażu sportowego, bo jak po 8 latach skończyła jej się wiza w Stanach i musiała wrócić do NZ to trzeba było coś ze sobą zrobić, wiec poszła na studia. A co do Nathana to chyba bardziej skomplikowane… po pierwsze jest DJ-em ale już mu się znudziło granie w klubach muzyki, której nie do końca lubił, po drugie ma firmę reklamową w Sydney, ale też go tam coś złościło więc wrócił do NZ sprzedając 50% udziałów swojemu menadżerowi, który się wszystkim zajmuje i wysyła tylko odpowiednie czeki Nathanowi. A po trzecie to zamierza kupić ziemię w okolicy, na której będzie miał ekologiczną farmę jarzynową… Ale póki co relaksuje się w domu i „zielenieje” słuchając niesamowicie głośno równie niesamowitej muzyki. Poranek był boski, spaliśmy do oporu, na wygodnym łóżku, a śniadanie jedliśmy na tarasie skąpani w promieniach ciepłego słońca. Chciałam tam zostać na zawsze… a tu przed nami daleka droga do Christchurch.
Zanim jednak zaczęliśmy zwiedzać Christchurch, po raz kolejny zderzyliśmy się z nowozelandzką gościnnością. Tym razem mieliśmy dwie noce kanapować u Matta, w miejscowości Five Rivers. Na jego profilu Kuba wyczytał bardzo pochlebne komentarze, że Matt jest bardzo gościnny, ma małe Spa z którego można korzystać, piękny widok z sypialni i w ogóle że jest super. Napaleni przyjechaliśmy na miejsce koło 20:00 i już w drzwiach trochę nam miny zrzedły. Matt nas przywitał, przedstawił jakiemuś Crissowi i poszedł oglądać mecz. Staliśmy trochę wryci, nie wiedząc co robić, więc zabraliśmy się za przygotowywanie kolacji. Po meczu gospodarze poszli pobiegać zostawiając nas samych. Myśleliśmy, że jednak nie był to najszczęśliwszy traf, ale na szczęście jak wrócili okazało się, że Matt i Criss są bardzo gościnni i sympatyczni, tylko ten mecz… Kurcze faceci na całym świecie są tacy sami :) Dalszy wieczór upłynął nam bardzo miło, zapoznaliśmy się trochę bliżej przy domowej roboty piwie i okazało się, że Criss wcale nie jest partnerem Matta jak sobie wymyśliliśmy, tylko jest z Anglii i mieszka u niego kilka tygodni, zwiedzając co się da w okolicy, zanim pojedzie do Japonii uczyć angielskiego. Z kolei Matt jest elektrykiem chyba, bo nie do końca zrozumiałam czym się zajmuje, rozstał się z żoną 2 lata temu i wybiera się w przyszłym roku do Polski i Ukrainy na mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Niestety nie skorzystaliśmy ze Spa (wanny 4-osobowej z jacuzzi), ale za to nacieszyliśmy oczy rzeczywiście pięknymi widokami…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz