
Po trzech dodatkowych dniach spędzonych „przymusowo” :o) na Samoa udało nam się w końcu opuścić tą piękną wyspę i dolecieć szczęśliwie do Sydney. Największe miasto w Australii jest naszym ostatnim punktem wycieczki, potem już tylko jeden dzień w Auckland na przepakowanie walizek i wracamy do domu.
Sydney przywitało nas w niedzielne południe słoneczną, choć nieco chłodną pogodą. Nie daliśmy się jednak zmęczeniu i pełni energii ruszyliśmy do naszego noclegu, aby zostawić toboły i zapuścić się w miejską dżunglę. Już w taksówce pierwszy niepokój… pan taksówkarz nie miał w GPSie takiej ulicy jaką mu podaliśmy, więc szybko wróciliśmy na lotnisko i w Internecie sprawdziliśmy jeszcze raz wszystkie dane i na GoogleMaps też i istniała taka ulica, tylko miała dwa numery więc nic dziwnego że GPS nie mógł jej odnaleźć. Wróciliśmy z powrotem, podaliśmy inne ulice blisko naszego celu i udało nam się dojechać. Zadowoleni wysiedliśmy i próbujemy się dodzwonić do domofonu, a tu kolejna panika w oczach… taki numer mieszkania nie istnieje… brrrrrr….. Dobra, udało nam się znaleźć słabiutki zasięg gdzieś pod klatką i szukamy w necie bardziej dokładnych informacji, aż w końcu zaangażowaliśmy pana portiera w poszukiwania i udało nam się znaleźć właściwe mieszkanie, a dziewczyny czekały już na nas z uśmiechami na twarzach nieświadome naszych problemów. Mile zaskoczeni mieszkaniem, rozpakowaliśmy się, dopytaliśmy gdzie, co i jak i zaczęliśmy odkrywanie uroków tego pięknego miasta od jego ścisłego centrum, czyli wybrzeża ze słynną operą. Widoki dokładnie takie jak na pocztówkach! To w zasadzie pierwsze takie wielkie miasto jakie wspólnie zwiedzamy. Mnóstwo wieżowców i ludzi pędzących dookoła a gdzieś w środku takie dwa robaczki maszerują i się rozglądają na wszystkie strony… W te kilka godzin zrobiliśmy mały rekonesans i plan na dalsze zwiedzanie. Obeszliśmy kilka razy dookoła budynek opery, wdrapaliśmy się na Harbour Bridge i pobłądziliśmy między wieżowcami, poczym wykończeni wróciliśmy do mieszkania i bez kolacji padliśmy do spania.
Poniedziałek rozpoczęliśmy od pysznej jajecznicy na szynce a następie wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy do centrum. Tam kupiliśmy bilety na wodną taksówkę, która zawiozła nas pod Taronga Zoo. Praktycznie calutki dzień spędziliśmy w tym niezwykłym zoo, podziwiając śpiące miśki koala, różne gatunki kangurów, świetny pokaz fok i całe mnóstwo innych zwierząt. Zrobiliśmy ze trzy podchody aby zobaczyć dziobaka, ale się tak schował że się nam nie udało :( Wróciliśmy do centrum i po długim spacerze kupiliśmy na kolacje pizze na wynos, usiedliśmy sobie w Hide Park’u i razem z posumami skonsumowaliśmy pyszną peperoni… Wcale nie chciało nam się jeszcze wracać do domu, dlatego , zrobiliśmy sobie kolejny spacer na wybrzeże i Kuba porobił zdjęcia opery i mostu nocą. Po tej przechadzce zaczęliśmy tracić czucie w nogach i więc wróciliśmy do mieszkania i znów tez sam scenariusz – godzina 20:30 a my w łóżku głośno już chrapiemy.
We wtorek już od 6 rano byliśmy na nogach, zjedliśmy kolejne pyszne śniadanie z normalnymi świeżymi bułkami i po raz kolejny udaliśmy się do centrum Sydney. Tym razem zwiedzanie zaczęliśmy od Anzac War Mamorial, czyli pomnik upamiętniający poległych na I i II Wojnie Światowej. Pomnik, a w zasadzie mały budynek został wybudowany w 1934 r. ale wygląda jakby miał zaledwie kilka lat. Czysty, zadbany, bardzo dobrze przygotowany dla zwiedzających i przede wszystkim pracują tam mili ludzie, którzy z uśmiechem na twarzach witają turystów, opowiadają co dane rzeźby symbolizują i każą robić tyle zdjęć na ile ma się ochotę. Kolejnym punktem wycieczki było Australian Muzeum, gdzie oglądaliśmy wystawę o rajskich ptakach, o aborygenach i ich sztuce, a także o tym jak byli okrutnie traktowani przez lata we własnym kraju, wystawę szkieletów różnych zwierząt i kilka jeszcze innych mniej już ciekawych. Odwiedziliśmy także Katedrę Świętej Marii, bardzo piękny i imponujący budynek, z boku którego stała dumnie rzeźba Jana Pawła II a u jego stóp leżały biało-czerwone goździki. Stamtąd wsiedliśmy w Monorail Train, czyli taką śmieszną kolejkę jednotorową, która jeździ dookoła centrum, ale jakieś 5 metrów nad głowami przechodniów, po czym na jednym z przystanków wyskoczyliśmy i zwiedziliśmy Muzeum Marynistyczne. Główna wystawa poświęcona była Robertowi Scott, angielskiemu polarnikowi, który w 1910 roku rywalizował z Norwegiem Amundsenem o zdobycie bieguna południowego. Oprócz tego można było oglądać najszybszą łódkę na świecie oraz jacht na którym Kay Cottee jako pierwsza kobieta na świecie opłynęła samotnie ziemię bez zawijania do portu w 1987 r. Dalej zrobiliśmy spacer do chińskich ogrodów, otoczonych zewsząd wysokimi wieżowcami, ale przekraczając tylko mury tego ogrodu od razu wyczuwało się spokój i harmonie płynącą z tego magicznego miejsca. Na koniec dnia pochodziliśmy jeszcze po jednej z najbardziej prestiżowych ulic centrum na której mieszczą się same bardzo drogie i markowe sklepy. Więc tylko się nią przeszliśmy :) Wstąpiliśmy również do kilku sklepów z pamiątkami i zaopatrzyliśmy się w ręcznie zdobione bumerangi i aborygeńskie malowidła. Jeszcze tylko powtórka pysznej pizzy i powrót do mieszkania.
Na ostatni dzień naszego pobytu w Australii zaplanowaliśmy kawę na szycie Sky Tower i podziwianie pięknej panoramy wybrzeża, jednak byliśmy tak wykończeni tymi wielogodzinnymi spacerami, że jednak zostaliśmy na naszym osiedlu i relaksowaliśmy się w jacuzzi i saunie, rozciągając obolałe mięśnie. Spakowaliśmy nasze tobołki i pojechaliśmy na lotnisko mówiąc Australii do zobaczenia :o)