piątek, 17 czerwca 2011

Talofa lava – czyli witaj.







Z powodu nieustannie spadającej temperatury i braku centralnego ogrzewania postanowiliśmy uciec z Nowej Zelandii i dogrzać się troszeczkę w tropikach. Wspólnymi siłami zadecydowaliśmy że wyspą marzeń będzie Samoa. Zakończyliśmy więc prace w Blenheim na dobre, spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy do Auckland. Z lotniska odebrała nas Basia i zawiozła prosto do Any, gdzie pomimo dużego zmęczenia siedzieliśmy do północy i oglądaliśmy filmy. Samoańską przygodę rozpoczęliśmy bladym poniedziałkowym świtem na lotnisku w Auckland, gdzie już przy odprawie czuliśmy się jak na wyspie, bo jako nieliczni „biali” wsiadaliśmy do samolotu. Lot zaczął się od rewelacyjnego filmu instruktażowego dotyczącego zachowania się na pokładzie samolotu. Panowie i panie w strojach fitness z uśmiechami na twarzach i za pomocą dziwnej piosenki prezentowali co trzeba zrobić jak np.; zabraknie tlenu itp. Zaraz potem kapitan uspokoił nas że w związku z chmurą pyłu wulkanicznego będziemy lecieć nieco niżej niż zazwyczaj , co okazało się rewelacyjnym rozwiązaniem, bo mogliśmy podziwiać piękne wyspy Pacyfiku od których ciężko było oderwać wzrok. Samoa, jedna z tych uroczych wysp przywitała nas gorącym, dusznym powietrzem i niesamowicie miłą atmosferą na lotnisku. Na bagaż czekaliśmy przy dźwiękach muzyki granej oczywiście na żywo, a nogi nam same pląsały w rytm samoańskich dźwięków. Z lotniska wzięliśmy taksówkę prosto na prom na wyspę Savaii. Oczywiście ja i moja choroba lokomocyjna zżyłyśmy się chyba na dobre bo jak tylko wypłynęliśmy na otwarty ocean nie wiedziałam co ze sobą zrobić żeby nie umrzeć, więc po prostu poszłam spać. Dobrze że trwało to tylko godzinę zanim dopłynęliśmy do portu w Salelologa, gdzie udało nam się złapać w ostatniej chwili autobus do miasteczka Manase gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg. Niestety słońce tu całkiem szybko zachodzi i jak około 18 udało nam się dotrzeć na miejsce już zmierzchało, więc nie mogliśmy się nacieszyć widokami. Dobrze że na kolację chociaż zdążyliśmy :)

Obudziliśmy się niesamowicie rano ( o 7:00) gotowi na odkrywanie uroków wyspy. Tropikalne śniadanie z wszystkimi wczasowiczami zjadaliśmy ze smakiem. Kuba naliczył aż 7 owoców na talerzu : mango, banan, ananas, papaja, nektarynka, kokos, i coś co smakuje jak limonka, oczywiście po kawałku każdego, do tego po dwa tosty (ze smacznego pieczywa), 2 kulki bananowe smażone w głębokim oleju i jajko sadzone. Po takim wypasionym śniadaniu nic tylko poleniuchować na plaży, co też z miłą chęcią uczyniliśmy, bo słoneczko już pięknie przygrzewało. Jak się napływaliśmy, pospacerowaliśmy po plaży, pozwiedzaliśmy nasz „resort” zaczęło nam brakować pomysłów na dalszy dzień a tu dopiero 11:00… Poszliśmy więc nieopodal (tylko 45 minut piechotą) popływać z żółwiami. To taka miejscowa rozrywka dla turystów, płacisz 5 Tala od osoby i wskakujesz do basenu gdzie mieszkają żółwie, oczywiście nie jest to ich naturalne środowisko. Zabawa była niesamowita, zwłaszcza że tych stworów nie widać jak i ty jesteś w wodzie więc najpierw Kuba pływał a ja mu mówiłam gdzie one są, żeby zdjęcia porobić, a potem zamieniliśmy się. Jednak dla mnie o wiele lepszą rozrywką było karmienie żółwi frytkami :0) Powrót przez wszystkie wioski był dużo przyjemniejszy, bo było znacznie chłodniej, ale to i tak nie przeszkodziło żebym nabawiła się wielkich bąbli na stopach. Resztę popołudnia spędziliśmy na plaży chłodząc się w kojącej wodzie i czekając na kolację.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz