Wczoraj był ostatni dzień naszego pobytu u Cory’ego w Seddon. Spędziliśmy tutaj 10 tygodni (bez jednego dnia) i szczerze, nie wiem kiedy ten czas zleciał. Przez większość dni siłowaliśmy się z domem w Blenheim wkładając w to dużo wysiłku ale dzięki temu chyba jest się czym pochwalić. Cały dom z zewnątrz jest pomalowany, zainstalowane są nowe rynny, miejsce na samochód z tyłu domu jest w idealnym stanie. Jest to chyba naprawdę najładniejszy dom w okolicy. Cory co chwilę opowiada jak sprzedawcy w różnych sklepach nazywają nas masochistami ponieważ opalaliśmy cały dom aby zerwać starą farbę. Ale dzięki temu nowy właściciel nie będzie się musiał martwić przez przynajmniej najbliższe 10 lat. Remont jednak się nie zakończył bo pomimo, iż z zewnątrz dom wygląda porządnie to niestety w środku jest jeszcze dużo pracy. Z tym tematem zostawiamy Corego i jego młodszego syna Jamesa ale będziemy, mam nadzieję, mogli śledzić postępy na Facebooku.
Jedziemy właśnie do Christchurch tą samą drogą, którą tutaj przyjechaliśmy na początku kwietnia. Stamtąd mamy wieczorem lot do Auckland. Pogoda pochmurna więc i zbiera się mi na refleksje. Mam świadomość, że ostatni raz widzę krajobrazy południowej wyspy i staram się nacieszyć i zapamiętać jak najwięcej się da. Wiem, że jutro obudzimy się już w dużym mieście. Za oknem nie będzie rozległego widoku na dolinę Awatere, noc nie będzie już tak niesamowicie ciemna i cisza nie będzie tak bardzo boleć w uszach :o) Będą światła drogowe, korki i nocny szum aut przejeżdżających przez ulice. Będzie inaczej. Do tej pory to był dla mnie standard i nigdy nie miałem okazji żyć z dala od miasta. Te cztery miesiące pokazały, że można inaczej. Pomimo, że wiem iż opuszczamy Marlborough na dobre to siedzi w człowieku głupie uczucie które złudnie podpowiada, że zaraz tam wrócimy bo przecież wyjeżdżamy tylko na chwilę. A prawdopodobnie nie wrócimy tu już nigdy. Przed nami ostatnie trzy tygodnie i potem powrót do Polski.
Jeszcze słów kilka o Corym, który okazał się bardzo barwną postacią. Cory jest Amerykaninem. To dużo wyjaśnia porównując z kiwusami jego podejście do pewnych tematów. Zdecydował się rzucić dobrze płatną pracę w firmie farmaceutycznej w której pracował zarówno w Nowej Zelandii jaki i w USA i przyleciał do Seddon zająć się swoimi domami. Każdy jego codzienny wyjazd do sklepu kończył się przywiezieniem czegoś nowego i w ten sposób mieliśmy cztery różne szlifierki, trzy pistolety do opalania, duży odkurzacz przemysłowy, przeróżne zestawy kluczy, bitów itp. Ogólnie cały bagażnik przeróżnych zabawek, które mniej lub bardziej były potrzebne przy remoncie.
Podczas pobytu tutaj kupił także w Stanach kilka gadżetów, które później przywiózł mu jego syn – miernik do sprawdzania wilgotności drzewa, termometr który wykorzystuje wiązkę lasera aby sprawdzić temperaturę danego miejsca oraz teleskop. Było więc czym się bawić :o)
Prawie każdy wieczór po kolacji kończył się rozmową na mniej lub bardziej poważne tematy. Dzięki temu bardzo dużo się dowiedzieliśmy o Corym jak i on o nas. Przyzwyczailiśmy się a nawet myślę, że zżyliśmy z nim. Pomimo różnicy wieku jaka była między nami, cały czas podkreślał, że traktuje nas jak przyjaciół a nie „darmową” pomoc przy remoncie domu. Byliśmy chyba też takim ogniwem pomiędzy nim a jego młodszym synem. To wszystko powoduje, że trochę ciężko na sercu wyjeżdżać i żegnać się. Chyba z wiekiem robie się coraz bardziej sentymentalny. Niewykluczone, że będziemy mieli jeszcze okazję spotkać się z Corym ale tym razem w Krakowie. Dzięki naszej obecności i ciągłym opowiadaniu, że wcale nie jest tu tak strasznie i śnieg nie leży przez cały rok na ulicy Cory postanowił przyjechać, zobaczyć i spróbować tych wszystkich rzeczy o których mówiliśmy. A znając Corego to jest bardzo prawdopodobne…
A tutaj jeszcze małe zestawienie tego jak wyglądał dom przed i po:
Przed:
Po:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz