
Pobudka o 6:00 rano w deszczowy poranek nie dodaje energii jednak trzeba było zwlec się z łóżek bo za godzinę musimy być w porcie. Uratował nas szybki prysznic i kubek ciepłej herbaty. Magda z Bartkiem dzielnie wstali żeby nas pożegnać i jeszcze na drogę dali nam 2 bochenki domowego chleba, którego upiekli specjalnie wczoraj. Dotarliśmy do portu o czasie, ustawiliśmy się w kolejce za innymi samochodami i czekaliśmy grzecznie na wjazd na pokład promu. Tuż po wypłynięciu z portu wszystko było ok, zasiedliśmy do stolika, kupiliśmy herbatkę, zjedliśmy śniadanie i mniej więcej wtedy wypłynęliśmy z osłoniętej zatoki na morze. I zaczęło bujać... Kuba zmusił mnie żebym siadła w „kinie” na wygodnych fotelach i poszła spać to nie będę odczuwała zawrotów głowy. No więc innego wyjścia nie było. Nawet udało mi się zasnąć w akompaniamencie „Małp z kosmosu”, a obudziłam się dopiero na początku następnego filmu („Listy do Julii), którego z miłą chęcią obejrzałam. Tak przetrwałam podróż promem. Ostatnie kilometry zrobiliśmy wpływając między fiordami, podobno pięknymi, ale o tym to Kuba wam opowie bo ja oglądałam film i nie dałam się namówić na wyjście na zewnątrz. Wpływając do zatoki portowej zorientowałam się że pogoda się diametralnie zmieniła, słońce wyszło zza chmur, fale ustąpiły i przenikające zimno zamieniło się w piękny ciepły dzień.
Zrobiliśmy szybki rekonesans w Picton i ruszyliśmy przed siebie. Ku mojemu niepocieszeniu jedyna droga którą można było do jechać do Nelson (bo tam postanowiliśmy jechać) była górską krętą drogą i już od samego patrzenia na nią robiło mi się niedobrze. Zrobiliśmy mały przystanek po drodze żeby popodziwiać wspaniałe widoki i w ogóle żeby zobaczyć jak wygląda wyspa południowa. Wmurowało nas jak dotarliśmy do punktu widokowego na szycie jednej z gór, których zielone zbocza kończą się w szmaragdowych zatokach, a na spokojnej wodzie migotają promienie południowego słońca. Ach, szkoda że akurat tam nie było kempingu bo chętnie została bym w tym miejscu nieco dłużej.
Zapach sosnowego lasu, toalety z lat PRL-u, strumień szumiący nieopodal… nie, to bynajmniej nie jest opis Polskich krajobrazów, choć w pierwszym momencie poczuliśmy się jak w domu, lecz jest to pole namiotowe w Nelson. Od razu nam się spodobało i postanowiliśmy zostać tu trochę dłużej i nadrobić kilka zaległości, typu pranie, pisanie, mailowanie do couch-surferów itp., a przy okazji zwiedzić okolicę. Dwa dni upłynęły nam w sielankowym spokojnym tempie, przy pięknej pogodzie. Udało nam się wdrapać na kolejną górę, gdzie tym razem mogliśmy nacieszyć się byciem w samym centrum Nowej Zelandii. Czyli jeszcze zostało nam tylko najdalej wysunięte na południe miejsce i możemy powiedzieć, że zjeździliśmy cały kraj. Udaliśmy się także do miejskiej biblioteki, bo na naszym kampingu nie było Internetu. I kolejny szok. Wielka powierzchnia biblioteki mieściła regały dla każdego. Książki poukładane tematycznie dla dorosłych, dla seniorów, dla młodzieży i dział dla dzieci. Kilka stanowisk z komputerami i oczywiście darmowy Internet na terenie całej biblioteki. Biblioteka dziecięca była oddzielnym pokojem z mnóstwem dodatkowych gadżetów, gdzie dzieci mogły szaleć dowoli nie przeszkadzając innym. Ponadto w toalecie dziecięcej były wszystkie potrzebne rzeczy do przebrania malucha, a jakby dziecku nieco starszemu przytrafił się „wypadek”, to można poprosić o pożyczenie ubranka na zmianę… Wszyscy oprócz mnie zasiedli przed swoje komputery, więc jakoś trzeba było zabić czas, no to podeszłam do pani i mówię, że nie mam karty ale że chciałam tylko na chwile poczytać jakąś książkę, już byłam gotowa zastawić paszport, a pani na to z uśmiechem na twarzy mówi, że żadnej karty nie potrzebuję i że na terenie biblioteki mogę czytać co mi się tylko spodoba :) znalazłam sobie książkę i wygodny fotel i oddałam się lekturze, podczas gdy reszta buszowała po sieci. Jak już każdy nasycił się Internetem poszliśmy na lunch i zwiedzanie miasta jego urokliwymi uliczkami.