
Na dzisiaj zaplanowaliśmy wyruszenie na północ, ale Ana namówiła nas żebyśmy jeszcze jeden dzień chillout’u zrobili i pojechali do Devonport na lunch. W sumie to był dobry pomysł bo po imprezie wstaliśmy około 10 więc zanim byśmy się spakowali i złożyli namiot to znając nas nie wyjechalibyśmy przed kolacją. Jadąc do Devonport (jest po drugiej stronie zatoki) musieliśmy przejechać przez Harbour Bridge. W sumie w samym moście nie ma nić zachwycającego zważając na jego architekturę, a jednak jest niesamowity. Po pierwsze most został wybudowany z czterema pasami (po 2 linie w jedną i drugą stronę) ale okazało się to za mało więc dobudowali po bakach po dwa dodatkowe pasy. Po drugie na początku i końcu mostu są takie śmieszne „baraki”, które jak się okazało są hangarami dla specjalnej maszyny która przestawia murek oddzielający przeciwległe pasy, dzięki czemu może regulować natężenie ruchu na moście. W godzinach szczytu jak za dużo aut jedzie w jedną stronę to maszyna „dodaje” pas (przestawiając murek) żeby było luźniej :) takie czary tu potrafią…
Devonport to dzielnica Auckland która jest strategicznie położona po przeciwnej stronie centrum, stanowiąc idealny punkt obronny w czasie wojny i dlatego też właśnie tam wybudowano fortyfikacje, z bunkrami i ukrytymi działami. Można oczywiście chodzić do woli po bunkrach a nawet bawić się w chowanego bo te korytarze to istny labirynt. Po długim spacerze poszliśmy na późny lunch do knajpki w której jak Ana obiecała mają dobre jedzenie i oczywiście miała rację ;) Nasza nowozelandzka przewodniczka pokazała nam także dwie galerie autorskie z ręcznie robionymi pamiątkami i upominkami. W pierwszej galerii były szklane kule, naszyjniki, wazony i wazoniki wykonane w niesamowity sposób, gdzie w każdej rzeczy zatopione były różne różności, tak to najłatwiej określić – od kwiatków i muszelek, po rybki (oczywiście sztuczne). Bardzo ładne były niektóre wyroby ale trochę drogie jak przystało na prawdziwą sztukę i zbyt kruche żeby takie wpakować do bagażu. W drugiej było nieco więcej rzeczy i bardziej zróżnicowane co do materiału, z którego zostały zrobione. Krysia zachwyciła się ręcznie malowanym serwisem obiadowym z kwiatem tutejszego słynnego drzewa Pohutukawa i oznajmiła że gdybyśmy szukali dla nich prezentu ślubnego to właśnie mógłby być ten wymarzony ;)
Po tak miło spędzonym popołudniu wróciliśmy do domu żeby przygotować się do podróży. Pakowanie i sprzątanie auta zajęło nam więcej niż się spodziewaliśmy i zanim wszystko zrobiliśmy zastała nas ciemna noc. Już nie wspomnę o tym jak wyglądał ogródek Basi i Antonia po 2-tygodniowym namiotowaniu :( Ale wybaczyli nam to i nawet pożyczyli nam namiot.
genialny patent z ta zmianialna iloscia pasow na moscie! w sumie proste - a uzyteczne na maxa
OdpowiedzUsuń