piątek, 21 stycznia 2011

Nowa Zelandia - kraj długiej białej chmury.













We wszystkich miejscach w których do tej pory nocowaliśmy (poza Auckland) doba trwa do 10 rano więc staramy się zawsze zebrać do dalszej drogi właśnie koło 10:00. Zwarci i gotowi wsiedliśmy do autka i pojechaliśmy to centrum Taurangi. Tam Ignacy wywiózł nas pod Mount Maunganui, mając nadzieję że da się wyjechać autem w miarę pod sam szczyt. Niestety u samego podnóża góry są słupki i zakaz wjazdu :( Nie mieliśmy za bardzo ochoty na wspinaczkę ale na szczęście dookoła Mt Maunganui jest ścieżka spacerowa, którą w godzinę można pokonać. Taki plan już wydawał nam się o wiele przyjemniejszy. Spacer okazał się strzałem w dziesiątkę. Były dwie opcje, albo łagodna ścieżka, albo plaża z przeszkodami w postaci ogromnych kamieni. Ja z Kubą oczywiście wybraliśmy trudniejszą trasę z kamyczka na kamyczek przeskakując, a Krysia z Ignacem taką pół na pół. Widoki były niesamowite… rozłożyste drzewa Pohutukawa zwisające ze ścieżki lizały swymi gałęziami plażowe skały, o które z wielkim impetem rozbijały się falę rosząc nas przyjemną oceaniczną bryzą... Cała trasa zajęła nam znacznie dłużej bo co chwile przystawaliśmy żeby obfotografować te widoki i porozmyślać wpatrując się w fale oceanu. Końcem naszej wycieczki była niewielka plaża na której zapragnęliśmy zostać jeszcze jakiś czas i pobawić się na falach, lecz w między czasie zrobiła się cudowna pogoda i popijając kawę w przyplażowej kawiarni postanowiliśmy wrócić jednak na półwysep Coromandel. W trasie wyczytaliśmy o plaży z gorącą wodą i to miał być nasz cel na dzisiaj. Dojechaliśmy na miejsce w okolicach 18:00, idziemy na plażę i czytamy gdzie to się kopie żeby posiedzieć w gorącej wodzie, a tu nikogusieńko prawie na plaży nie ma poza początkującymi surferami. Nie doczytaliśmy jednak tego że w czasie odpływu można się tu zapuszczać z łopatami a nie w porze przypływu w trakcie której właśnie dotarliśmy … No trudno zostajemy tu do jutra i się okaże czy dane nam było posiedzieć w „wannie”, czy nie. Znaleźliśmy bardzo ładny i ogromny kamping ok. 20km dalej na północ w okolicy Mercury’s Bay. John, zarządzający polem namiotowym, zaprowadził nas w nasze miejsce, objaśnił wszystko co i jak, a nawet zadzwonił specjalnie dla nas do miejscowego sklepu żeby zapytać do której mają czynne. Ci ludzie tutaj naprawdę są przemili, jeśli tylko mogą jakkolwiek ci pomóc, to na pewno to zrobią, bezinteresownie. Więc rozbiliśmy szybciutko namiot i pojechaliśmy po produkty na kolację. Lokalnym sklepom stanowczo mówimy nie! Ceny mają z kosmosu a wyboru praktycznie nie ma żadnego… lepiej zaopatrywać się w Pack’n Save niestety nie zawsze udaje się na niego trafić :( No trudno ważne że mamy co jeść.
Dzisiaj po kolacji pierwszy raz graliśmy w karty i muszę powiedzieć że nie było tak źle - złodziej rządzi ! Dopiero mocno po północy poszliśmy spać.

1 komentarz:

  1. SUPERRR!!! Piaszczyste, szerokie i puste plaże, zero promenad obsadzonych palmami, tłumem niczym na Krupówkach, tylko może jakaś łodeczka by się przydała :-) ... ech...

    OdpowiedzUsuń