
Namiot spakowaliśmy już wczoraj więc tę noc musieliśmy spędzić u Any. Ze złożonym sobie przyrzeczeniem wczesnego wstania, udało nam się w końcu wyruszyć tuż przed południem… no cóż do rannych ptaszków to my nie należymy choć muszę przyznać, że o dziwo to mi udaje się wstawać najwcześniej.
Mamo pewnie bardzo Cię to zdziwi ale zaczyna mi się co raz bardziej podobać poranna pora jak każdy jeszcze śpi, a ja piję sobie kawę albo herbatę przeglądając jakąś książkę, czy coś Ci to przypomina?
Nasza pierwsza wycieczka krajoznawcza rozpoczęła się od północy Nowe Zelandii, z pierwszym dłuższym postojem w miasteczku Whangarei. Kuba wyczytał w przewodnikach, że nieopodal znajdują się jaskinie ze świecącymi robaczkami, więc pomysł od razu nam się spodobał. Zatrzymaliśmy się w wytyczonym miejscu i zaczęliśmy podążać szlakiem. Już na samym początku trochę nas zdziwił brak ludzi i ogólnego szumu kramów w pobliżu tak fantastycznych jaskiń, ale z zapałem szliśmy dalej wydeptaną leśną ścieżką. Po drodze spotkaliśmy jakichś turystów więc już się podbudowaliśmy trochę. Doszliśmy po 15 minutach do miejsca podpisanego jako jaskinia i faktycznie jest jakaś dziura ale w dół i do tego zawalona jest wielkimi kamieniami wiec pomyśleliśmy, że to nie ta. Ok, idziemy dalej. Doszliśmy do drugiej spotykając po drodze kanadyjskiego turystę, z kaskiem i czołówką, który dość dziwnie wyglądał, ale zagadał do nas i zaproponował wspólne wejście do jaskini, bo już wcześniej był w podobnej. Jako że on jedyny miał latarkę (nie sądziliśmy że takowa w ogóle może się przydać) zgodziliśmy się puścić go przodem. Nie spodziewając się zupełnie tego co zastaniemy w środku zaczęliśmy schodzić powolutku po wielkich głazach w głąb. Nadmienię, że żadne z nas nie było przygotowane na taką ekstremę, ja byłam w sukience i białych adidaskach, Krysia w spódniczce i sandałach, chłopaki standardowo z aparatami przy pasie, a tu trzeba się gimnastykować żeby nie pospadać z tych kamieni i się nie poślizgnąć. W środku zdecydowanie potrzebowaliśmy latarek czołówek, dobrych butów i nawet kasków. Bynajmniej nie było tam przewodnika, ani grupowych wejść co 15 min, każdy wchodził na własne ryzyko w totalnie nietkniętą przez cywilizację jaskinię. Ale było warto, całkowita ciemność i ściany pokryte milionem świecących jak gwiazdy na niebie robaczków. Poszliśmy oczywiście do jeszcze jednej, która była znacznie niższa i wejście było bardziej strome, ale za to było więcej robaczków. Na szczęście nikt się nie połamał, tylko ja oczywiście nabiłam sobie guza. Zafascynowani dzikością i surowością miejsca pojechaliśmy dalej do pobliskich wodospadów. Na nasze szczęście było to miejsce bardziej cywilizowane i zagospodarowane pod kątem zwiedzania (mostki, zabezpieczenia itp.) Tuż przed wodospadem grupka młodych Kiwusów próbowała zabić nudę wspinając się na przybrzeżne drzewo i skacząc z niego po kolei z coraz to wyższych gałęzi prosto do rzeki. Z przerażeniem i podziwem zarazem obserwowaliśmy przez chwilę ich wyczyny, po czym zeszliśmy podziwiać wodospad od dołu. Tam z kolei trzy dziewczyny zażywały spokojnej kąpieli w oparach spadającej wody…
My odważyliśmy się tylko na spacer po kamieniach (jakby po jaskiniach było nam mało) i podeszliśmy prawie pod sam wodospad, gdzie tym razem Krysia nabiła sobie sporego siniaka na stopie. Powoli zaczął zbliżać się wieczór więc trzeba było zacząć szukać miejsca na rozbicie naszego okazałego namiotu. Na tą noc wybraliśmy miejsce z bardzo wdzięczną nazwą Kerikeri, w której udało nam się znaleźć cztero i pół gwiazdkowy kemping i wcale nie zbankrutowaliśmy przez taką ilość gwiazdek J
Ponieważ dobiegał końca 13 stycznia a jak wiadomo 14 są Ignaca urodziny postanowiliśmy z Krysią kupić jakieś ciasto i szampana i przetrzymać Ignacego do północy żeby zrobić mu niespodziankę. Logistycznie rozplanowane przez nas „przyjęcie” niespodzianka udało się w 100% nawet jak krzyczeliśmy surprise nie skumał o co w ogóle chodzi… dopiero po chwili dotarło do niego po co te czapeczki na naszych głowach J Zabawa niestety nie trwała długo bo już było dobrze po godzinie policyjnej, a poza tym warunki namiotowe też nie pozwalały na tańce i hulanki więc poszliśmy grzecznie spać.
jaskinie brzmia genialnie!
OdpowiedzUsuń