wtorek, 18 stycznia 2011

Quady, wydmy i latarnie.











„Wielką sobotę” rozpoczęliśmy w końcu o normalnej porze. Wstaliśmy przed ósmą, zjedliśmy śniadanie, wyprysznicowaliśmy się i już przed dziesiątą byliśmy gotowi do drogi. Małe sprostowanie muszę tu zamieścić, ponieważ w poprzednim poście zarzekałam się że budzę się przeważnie pierwsza to tym razem ostatnia wygrzebałam się z łóżka.

Na 11:00 umówiliśmy się na quady po 90-cio milowej plaży, więc trzeba było się dostać do niewielkiej miejscowości Ahipara gdzie miały na nas czekać 2 podwójne „ścigacze” :) Słynna 90-cio milowa plaża tak naprawdę ma około 65 mil (94 km) i ma status drogi. Wskazane jest jednak posiadanie samochodu 4x4 żeby po niej się poruszać. Oczywiście można tam jeździć czym tylko się da, quadami, motocyklami, samochodami, autobusami, końmi, czy też bliżej niezidentyfikowanymi pojazdami (niski rower z żaglem…) My panie usiadłyśmy oczywiście na miejscach pasażera i pognaliśmy przed siebie na godzinną eskapadę. Pierwszy raz jeździłam na czym takim i strasznie żałuję, że wcześniej nie było okazji bo zabawa jest naprawdę świetna. Jeździliśmy po plaży i po wodzie (takiej płyciutkiej), po wydmach (takich malutkich) i kółka kręciliśmy... i w ogóle fajnie było tylko szkoda że tak krótko. Jak już z bólem serca oddaliśmy quady to pojechaliśmy dalej w stronę Cape Reinga, oczywiście z mnóstwem przystanków po drodze. Pierwszy zrobiliśmy w małej portowej wiosce gdzie dają na wynos pyszną rybę z frytkami zapakowaną w gazety :) oczywiście każdy był głodny więc zamówił sobie po jednej porcji, która tak naprawdę spokojnie na 2 osoby by wystarczyła. Jeszcze słońce tak grzało, że trudno było wysiedzieć więc jak tylko zmęczyliśmy luncho – obiad próbowaliśmy znaleźć te słynne plaże z białym piaskiem o których Ignacy tyle opowiadał ale nie do końca pamiętał gdzie dokładnie takie były… Na szczęście Kuba trzymał rękę na pulsie jeśli chodzi o kontrolowanie naszego położenia względem przewodnika i map, dlatego bezbłędnie poprowadził Ignacego na magiczną plażę. Kolejny obrazek z kartki pocztowej albo filmu ukazał się naszym oczom i nie chcieliśmy uwierzyć że wcale nie śnimy… Plaża otoczona wydmami, porośniętymi gdzie niegdzie trawą, wyschniętą od prażącego słońca, śnieżno biały piasek, w oddali skały a przed nami ocean z krystalicznie czystą wodą. Zgłupieliśmy z nadmiaru otaczającego nas piękna i jak małe dzieci szybko przebraliśmy się w kostiumy, złapaliśmy deski i do wody. Pierwsze starcie z wodą jak zwykle było mało przyjemne ale już po chwili zaczęły nas łaskotać ciepłe fale oceanu co jeszcze bardziej spotęgowało nasze rozanielenie :) z tego wszystkiego zapomnieliśmy posmarować się kremem przeciwsłonecznym i wszystkich jak leci spiekło na półraczka. Kiedy już wyszaleliśmy się za wszystkie czasy pojechaliśmy prosto na sam początek Nowej Zelandii. Cape Reinga to święte miejsce Maorysów, gdzie dusze zmarłych schodzą po korzeniach świętego drzewa Pohutukawa, aby odbyć ostatnią podróż w zaświaty. Miejsce to jest naprawdę magiczne, spotykają się tutaj Ocean Spokojnych z Morzem Tasmana tworząc niesamowity widok, a że jest to najdalej wysunięty przylądek Nowej Zelandii wieje tam o wiele bardziej niż w kieleckim. Jest tam też zabytkowa latarnia z 1941r. (tak, tak, dla nich to bardzo stary zabytek :) ) ale nie umywa się do naszych polskich latarni nadmorskich, bo jest bardzo niziutka (na moje oko około 10m) ale z drugiej strony jest na 50 metrowym urwisku więc nie musi być wysoka ;) Zaczęła zbliżać się adekwatna godzina aby powoli dojechać do naszego spania, lecz po drodze nie mogliśmy odpuścić sobie wydm piaskowych. Istna pustynia na której się znaleźliśmy spowita była stromymi wydmami na które wdrapywali się turyści szukających wrażeń typu moon walk, ślizg na boogie boardzie, czy też po prostu sturliwanie się po wydmie. My oczywiście nie mogliśmy być gorsi. Kuba wyciągnął mnie na szczyt najbliższej wydmy razem z deskami i ku naszemu największemu rozczarowaniu okazało się że nasze deski nie mają dobrej powierzchni ślizgowej i nie da się na nich zjechać, więc musieliśmy zbiegać w dół ale i tak była to nie lada frajda. Niestety dzień powoli dobiegał końca i musieliśmy się sprężać żeby dojechać do naszego noclegu, który był za 250km obok Dargaville. Dziewczyna którą Kuba znalazł na couch surfingu (Linsay) mieszka na wielkiej farmie i bez problemu mogła przenocować nawet 6 osób. Wpisaliśmy adres do gpsa i ruszyliśmy drogą krajową nr 1. Niestety w naszych obliczeniach nie uwzględniliśmy tego, iż w Nowej Zelandii droga krajowa nr 1 nie koniecznie jest prostą i bezpieczną autostradą. Jedynka jest w rzeczywistości krętą, prawie górską drogą po której przejeżdża wieczorem 10 samochodów na godzinę i co chwilę trzeba zwalniać albo ze względu na bardzo ostre zakręty albo ze względu na posumy nie robiące sobie za wiele z nadjeżdżających aut. Do Linsey udało nam się dojechać dopiero po 23:00 bo po drodze mieliśmy przygodę z benzyną, a właściwie to z zamkniętymi stacjami benzynowymi oraz nie mogliśmy trafić do jej domu. W końcu się udało ale niestety obudziliśmy naszą gospodynię. Mimo wszystko przywitała nas z uśmiechem na twarzy i niedźwiedziem przy nodze! Na ganku jej domu stał wielki rottweiler i łypał na nas swoimi wielkimi oczami z których wyczytać można było tylko tyle – morderca! Linsay widząc nasze przerażenie w oczach przytrzymała brytana i prześlizgnęliśmy się jedno za drugim do środka. Pokazała nam pokoje, prysznic, lodówkę, dała nam hasło do internetu i poszła spać zostawiając 4 totalnie obce osoby na środku swojego salonu. No w Polsce to by nie przeszło :) Wzięliśmy cichutko prysznic i usadowiliśmy się wszyscy w „naszym” pokoju i nadrobiliśmy co nieco zaległości blogowo- fotograficzne. Rano Ignacy zapukał do nas z uśmiechem na twarzy że bydlaka nie ma na ganku ale pewnie się gdzieś kręci więc on nawet na papierosa nie wychodzi, natomiast ja musiałam iść do auta po ręczniki bo wieczorem zapomnieliśmy o tym. Stanęłam przed przeszklonymi drzwiami, zaczęłam się rozglądać czy niedźwiadek gdzieś czyha na moje życie. Droga wolna, nie widać go na horyzoncie. Już zamykałam drzwi bagażnika gdy nagle zamarłam, „maleństwo” powolnym krokiem zaczęło zbliżać się do mnie. Trochę przywarłam do samochodu ale jak tylko zobaczyłam że macha ogonem odetchnęłam z ulgą. Obwąchał mnie ostrożnie i najwyraźniej stwierdził że jestem ok, bo zaraz zaczął się ze mną bawić. Boots okazał się być 10-miesięcznym szczeniakiem wielkości Gucia ale nieco lżejszy, który podskakiwał jak motylek. Przezabawny i bardzo towarzyski pies. Jak reszta zobaczyła że nie ma się czego bać to wszyscy wyszli na ganek i Boots z każdym się przywitał i nie chciał dam nam spokoju, trzeba było go cały czas głaskać, drapać i bawić się z nim. Linsay zrobiła nam śniadanie (jajka na boczku wiejskim i tosty) ale sama odmówiła jedzenia bo jest na diecie, a do tego jest wegetarianką. Zostaliśmy do lunchu, który notabene też ona przygotowała, serwując tym razem kiełbaski własnej produkcji oraz pieczony przez nią chleb miodowy. No co tu dużo mówić o odchudzaniu nie ma mowy. Po jedzeniu ruszyliśmy z powrotem do Auckland – na niedzielną kolację u Basi :)

2 komentarze:

  1. Wasz blog zdecydowanie pomaga przetrwać polską (pseudo)zimę!
    I like it!

    OdpowiedzUsuń
  2. a u Krystyny i Ignaca taka brzydka pogoda na tych zdjeciach...a u was tak ladnie,slonecznie i w ogole :)

    OdpowiedzUsuń