sobota, 22 stycznia 2011

Spaleni słońcem.











No i po raz kolejny przekonaliśmy się że nie warto się sugerować podawaną prognozą pogody bo się ona w ogóle nie sprawdza. Piękne słońce i bezchmurne niebo przywitało nas z samego rana. Zasięgnęliśmy informacji u Johna na temat tej plaży z gorącą wodą i okazało się że musimy tam być najpóźniej w południe żeby zając jakieś dobre miejsce, bo potem już zaczynają się pielgrzymki. Na spokojnie zjedliśmy śniadanie i zrobiliśmy jeszcze pranie zanim wsiedliśmy do samochodu. Na miejscu okazało się, że tam gdzie wczoraj plaża świeciła pustkami, dzisiaj już nie było gdzie stopy postawić. Pewnie zastanawiacie się o co w ogóle chodzi z tą plażą? Już opisuję wszystko. Otóż 2 km pod plażą jest taki wielki kamień pochodzenia wulkanicznego (czyli jest piekielnie gorący, 170 C), który ogrzewa wodę. Ta z kolei tuż pod powierzchnią ma już nieco niższą temperaturę około 60 C. Na Hot Water Beach są dwa miejsca, gdzie ta gorąca woda ma swoje ujścia. Wystarczy wykopać coś na kształt brodzika i sama do niego napływa, jak się wykopie dołek kolo źródła to woda jest wrząca, a jak troszkę dalej to niestety zimna. Najlepiej, jak się przekonaliśmy, wykopać tak żeby napływała i ciepła i zimna jednocześnie :) Na początku szukaliśmy dogodnego miejsca gdzie można by się rozłożyć i zaczęliśmy kopać rękami, ale chłopcy szybko doszli do wniosku, że przydadzą się nam łopaty, więc poszli je wypożyczyć (no bo w takim miejscu wypożyczalnia łopat kwitnie :) ), a my z Krysią w tym czasie dokopałyśmy się do ciepłej wody. Chłopaki jednak szybko przejęli inicjatywę i wykopali nie tyle brodzik, co 4 – osobową wielką wannę. Chyba ze dwie godziny siedzieliśmy w naszym małym raju i grzaliśmy nasze szacowne pupki wystawiając jednocześnie nasze białe przodki do słoneczka. Było tak cudownie, że postanowiliśmy nie przejmować się w ogóle czasem i spędzić jeszcze jedna noc w tym cudnym miejscu. Jak już dostatecznie długo wymoczyliśmy się w gorących źródłach wróciliśmy na kamping żeby cos przekąsić, zanim zaczniemy odkrywać dalszy kawałek tego raju. Po lunchu pojechaliśmy do miejscowości Hehai, bo w przewodniku napisali, że jest tam bardo ładna plaża, a dosłownie kilometr dalej można podziwiać Cathedral Cove- czyli urwiska skalne schodzące na malownicze plaże (gdzie kręcono sceny do Opowieści z Narnii). Zaczęliśmy od Cathedral Cove. Podjechaliśmy na wyznaczony parking i zarazem początek malowniczego szlaku na szczycie góry, więc aby dostać się na plażę trzeba było zejść spory kawałek w dół. Nie mam pojęcia jak wysokie mogły być te skały ale szliśmy szlakiem około 40 minut. Mniej więcej w połowie jest rozwidlenie prowadzące na Gemstone Bay, do takiej małej mało urokliwej zatoczki, gdzie nie podziwiało się widoczków nad oceanem ale te tuż pod jego powierzchnią. Nie mając jednak ze sobą żadnego sprzętu potrzebnego do nurkowania poszliśmy dalej. Żeby wrócić na szlak trzeba było niestety wspinać się pod stromą górę, na szczęście po schodach… Idąc dalej w głąb lasu zaczęliśmy się zastanawiać czy aby w dobrym kierunku idziemy, bo choć tabliczki wskazywały kierunek, nam wydawało się że brniemy coraz bardziej w głąb dżungli. W końcu zmęczeni upałem dotarliśmy na wymarzoną plaże. Niebiańska to właściwe dla niej określenie. Maleńka, otoczona wysokimi skałami porośniętymi tropikalną roślinnością, w skałach jaskinie, z oceanu wynurzające się co kilkanaście metrów mniejsze i większe wysepki, woda w kolorze szmaragdowo – granatowym, a ze skały spadał gdzieś leniwie mały wodospadzik…
Zobaczyłam jak grupka ludzi podpływa do najbliższej płaskiej skały wynurzającej się z oceanu, wspina się na nią i skacze robiąc różne akrobacje w powietrzu. Ja od razu zamarzyłam zrobić to samo, choć nie koniecznie z akrobacjami, ale nie udało mi się nikogo namówić na tą odrobinę adrenaliny. Najodważniejsza na szaleństwo w falach okazała się Krysia, której nie trzeba było namawiać dwa razy na wejście do dość zimnej wody. Dopiero po jakimś czasie chłopcy dali się przekonać do wspólnej zabawy widząc nasze dziecięco rozbawione twarze z każdej nadchodzącej fali. Po jakimś czasie udało mi się także naciągnąć mojego męża na wspólny skok. Ignac z Krysią woleli mimo wszystko cudne fale ale za to zrobili nam zdjęcia jak skaczemy za rączkę. Było super. Znaleźliśmy także taką małą jaskinię do, której można dojść tylko z wody więc w czasie przypływu jest pewnie cała zalana. Kurcze szkoda że nie mam daru do opisywania tych wszystkich cudów, byście mogli sobie wyobrazić te zjawiskowe krajobrazy, które tu oglądamy. Wracając na kamping zahaczyliśmy o Hahei Beach ale po wcześniejszych doznaniach wcale się nią nie zachwyciliśmy, tylko podziwialiśmy niesamowite domy wychodzące tarasami prosto na złoty piasek. Kuba obiecał nawet że mi taki domek kupi :) Ehhhh marzenia… Kolację dzisiaj przygotowaliśmy niezwykle sprawnie, zaledwie w 2 minuty… na pierwsze danie był rosół z kurczaka serwowany w styropianowych kubeczkach, a na drugie nudle kurczakowe podawane w tych samych kubeczkach :) jak ktoś nie czuł się do końca usatysfakcjonowany z proponowanego menu, mógł dopchać się tostami z masłem i ketchupem :) To tak w ramach oszczędności - trzeba było zjeść co mamy… Po kolacji udaliśmy się na zasłużony odpoczynek do naszego salonu relaksu (czyt. namiociku) i każdy zajął się sobą. Ja dopadłam komputer i włączyłam sobie film, Kuba z braku lepszych propozycji dołączył do mnie a Ignac z Krysią udali się do salonu fryzjerskiego (czyt. kazienka kampingowa)poprawić Ignacowy image. Wrócili akurat jak się film kończył, kiedy Kuba już dawno spał. Nowa fryzura całkiem niezła, i wcale nie widać że w polowych warunkach stylizowana, dość skromnym sprzętem w postaci elektrycznej maszynki i palców jako grzebienia. Jak już się zebraliśmy do spania zaczął wyć nagle alarm na całą miejscowość i przerażeni zaczęliśmy się nerwowo rozglądać czy ktoś na niego reaguje, na szczęście nikogo nie wzruszyło wycie syren wiec poszliśmy spać. Hmm, w sumie to tylko się położyliśmy bo o spaniu nie było mowy. Wkręciliśmy sobie że to był alarm ostrzegający przed tsunami czy czymś podobnym i zaczęliśmy nasłuchiwać okolicznych odgłosów. Wiatr wiał jak szalony, samochody częściej jeździły niż powinny o takiej porze, a na kampingu cisza, nikt się nie zbiera. Wiec to nas uspokoiło, że przecież jakby się coś na prawdę złego działo to ludzie by biegali i krzyczeli. Uspokojeni już na całego nadaremno usiłowaliśmy zagłębić się w błogi sen, ponieważ wiatr nie ustępował i co kilka minut porządnie wstrząsało całym namiotem. Jedynie Kuba spał smacznie nieświadomy otaczającej go rzeczywistości.




1 komentarz:

  1. aaa - brawo za SKOK! ciekawa jestem choc zdjecia...

    OdpowiedzUsuń